Co wspólnego mają ze sobą nadpalony pamiętnik, mundur carskiego żołnierza i ceramika stworzona przez światowej sławy artystę? Taką zagadkę usiłują rozwiązać bohaterowie „Sekretu zegarmistrza”, piątej powieści Renaty Kosin.


Sekret zegarmistrza„Sekret zegarmistrza” to powieść obyczajowa z akcją osadzoną w Bujanach na Podlasiu. Jej bohaterka to Lena, kobieta, która żyje przeszłością nawet nie zdając sobie z tego sprawy. W dworku odziedziczonym po ukochanych dziadkach stara się zachować od zapomnienia ich świat – do tego stopnia, że nie dostrzega w jaki sposób odbija się to na jej mężu i córce, z trudem znajdujących miejsce dla siebie pośród duchów przeszłości. Lena musi dojrzeć do zmiany swojego postępowania, a pomoże jej w tym znaleziony podczas remontu, nadpalony pamiętnik. Za jego sprawą otworzą się wrota do całej spiżarni rodzinnych zagadek.

Opowiadając o zawikłanych losach swoich bohaterów Renata Kosin poddaje czytelnikowi pod rozwagę temat konsekwencji jakie mogą wyniknąć z zagłębiania się w rodzinne tajemnice z przeszłości. Pyta czy na pewno warto starać się odkryć to, co nasi przodkowie próbowali z jakiegoś powodu zabrać ze sobą do grobu? Na to pytanie nie ma jednej dobrej odpowiedzi. Pisarka pokazuje, że życie z brzemieniem nierozwiązanego rodzinnego sekretu z jednej strony może zrujnować codzienność, z drugiej zaznacza, że są takie sprawy, które dla dobra wszystkich lepiej przemilczeć. Życie w niewiedzy przeciwstawia życiu z obciążeniem niechcianej i trudnej do zniesienia prawdy. Rozstrzygnięcie, co jest lepsze, pozostawia czytelnikowi.

autorka nie unika egzystencjalnych pytań

Niemniej to nie jest żadna z tych powieści, które męczą psychikę nawałem egzystencjalnych pytań. Owszem, autorka ich nie unika, ale, tak jak w przypadku swoich poprzednich książek, pisze lekko i z nutą humoru. Plastycznie i ciekawie opowiada o Podlasiu, na którego terenie rozgrywa się przeważająca część akcji, zabiera czytelników także w podróż do Francji gdzie na bohaterki czekają związane z przeszłością niespodzianki, a nawet wplata w fabułę bardzo znanego artystę, zaginione dzieło sztuki innego słynnego malarza i polską noblistkę. Ta powieść potrafi zaskoczyć! Wanda Pawlik

Renata Kosin, Sekret zegarmistrza, Wydawnictwo Znak, Premiera: 3 lutego 2016

Sekret zegarmistrza

kup książkę

Sekret zegarmistrza

Renata Kosin
Sekret zegarmistrza
Wydawnictwo Znak
Premiera: 3 lutego 2016

W samolocie rozmawiały już tylko o dzienniku. Ksenia pochłonięta swoimi sprawami początkowo nie okazywała dawnego zainteresowania historią Emilie, ale teraz wyraźnie zaintrygowana wypytywała o szczegóły najnowszych odkryć. Lena opowiadała jej o wszystkim, co się zdarzyło ostatnio w Bujanach, w tym również o dziwnym zachowaniu Szczepana.
– Może naprawdę jest coś, o czym on wie? – dywagowała Ksenia. – Skrywana od wieków tajemnica rodzinna?
– Być może jest coś na rzeczy. Świadczy o tym chociażby sam dziennik.
– Szkoda, że nie zdążyłam przejrzeć tych zapisków, zwłaszcza kart mi żal. Nigdy nie widziałam prawdziwego tarota. I ten mundur! Muszę koniecznie go zobaczyć.
– Zobaczysz, jak tylko go doczyszczą. A zapiski z dziennika mam w aparacie. Sfotografowałam wszyściutko, na wszelki wypadek. – Lena poklepała podręczną torbę. – Możesz sobie obejrzeć nawet zaraz.
– Szkoda, że nie wzięłyśmy netbooka – westchnęła Ksenia. – Bo tu pewnie niewiele będzie widać.
– Sama chciałaś odpocząć od internetu. Mamy przecież się opalać, zwiedzać i robić zakupy.
– Zapomniałaś o najważniejszym: musimy znaleźć ślad Emilie de Fleury.
Kiedy jednak wylądowały w Nicei i poczuły na twarzy pierwszy podmuch prowansalskiego wiatru, postanowiły odłożyć te poszukiwania na kolejny dzień. Wiatr okazał się nie tylko rześki, ale naprawdę porywisty, wręcz zadziwiająco jak na tę porę roku, a zwłaszcza miejsce. Już na początku dał im się we znaki, znacznie opóźniając lądowanie, a potem wyszarpując z rąk bagaże, gdy wreszcie zaczęły je pakować do wypożyczonego auta, które po załatwieniu przez Adama formalności czekało na lotnisku.
Były nieco zaskoczone. Spodziewały się, że przywita je lejący się z nieba żar. Patrzyły zdumione na powiązane sznurami czubki palm rosnących wzdłuż nadmorskiej Promenady Anglików. Drzewa bujały się i wyginały niebezpiecznie wiotkie pnie, z trudem opierając się kolejnym podmuchom, a sterczące gdzieniegdzie łyse kikuty dowodziły, że czasem przegrywały tę walkę.
– Ale suuuuper! – wykrzyknęła Ksenia, gdy zaparkowały w pobliżu plaży.
Ubłagała matkę, żeby zanim pojadą do hotelu znajdującego się w głębi lądu, popatrzyły trochę na morze. Już z ulicy widziały, jak mocno targa nim wiatr. Za murkiem oddzielającym jezdnię od plaży wystrzeliwały w górę białe strumienie wody, opadające kaskadami na opustoszałą plażę. Widok przyprawiał o zawrót głowy. Obie zdjęły buty i ruszyły po gładkich kamykach, a Ksenia pobiegła za odpływającą falą. Chciała zmoczyć stopy, ale zamiast tego cała była mokra. Dlatego już bez skrupułów wbiegła do wody po kolana, by tym razem przechytrzyć falę i odskoczyć na czas. Śmiała się przy tym jak szalona, a jej matka przyglądała się wszystkiemu z bezpiecznej odległości, dopóki córka nie pociągnęła jej za sobą. Chwilę później obie ociekały wodą. Lena w dodatku nie mogła znaleźć jednego buta, zapewne porwanego przez fale, ale zwariowane morskie pląsy z córką były warte tej straty.
Żałowały tylko, że nie mają na sobie kostiumów. Woda okazała się zaskakująco ciepła, a fale nie aż tak silne, na jakie wyglądały. Kąpiel wydawała się bezpieczna, w dodatku przy tak nietypowej aurze i całkiem wyludnionej plaży wyjątkowo ekscytująca.
– Gdyby nie ta ulica obok, wlazłabym do morza nago.
– Wierzę ci, ale i tak nie miałybyśmy na to czasu. – Lena zerknęła na zegarek. – Powinnyśmy już zameldować się w hotelu. Potem recepcja jest nieczynna, a ja nie wiem, czy dam radę wejść do środka, korzystając z tych piekielnych automatów przy drzwiach wejściowych. Mam z nimi fatalne doświadczenia.
W samochodzie zmieniły ubrania na suche i ruszyły wreszcie w kierunku Vallauris. Przy wyjeździe z miasta utknęły w niewielkim korku, a kilka kilometrów za Niceą pomyliły zakręt, co zabrało im kilkanaście kolejnych, teraz już bardzo cennych minut.
– Zdążymy, nie martw się – powiedziała Ksenia, żeby uspokoić poirytowaną matkę. Sama całkiem zrelaksowana zarzuciła nogi na kokpit i ostentacyjnie wydłubywała resztki piasku spomiędzy palców stóp.
– Wiem. – Lena machnęła ręką. – W ostateczności poprosimy o pomoc telefonicznie, o ile oczywiście uda nam się dotrzeć na miejsce jeszcze dziś. Całkiem zapomniałam o tych cholernych francuskich rondach.
– Przecież mamy automapę.
– Która bywa zawodna. Popatrz tylko na te oznaczenia. Prawie każda strzałka skierowana jest w górę, tylko pod różnym kątem. A jeśli w bok, to i tak wcale nie ma tam drogi.
– Oj, nie panikuj. Po prostu podziwiaj widoki.
Ksenia wyciągnęła się wygodnie w fotelu i zarzuciła nogi jeszcze wyżej, chłodząc je o przednią szybę. Lena uśmiechnęła się krzywo, wskazując stojące przy drodze kabiny TOI TOI, a potem znaki i barierki zagradzające jeden z pasów ruchu z powodu robót drogowych.
– Widoki… – burknęła. – Cudownie! Zaraz pewnie trafimy na objazd.
Jej obawy okazały się na wyrost. Prowadzone głosem lektora automapy, znacznie mniej aksamitnym i ujmującym niż Krzysztofa Hołowczyca, dojechały jednak bez żadnych dodatkowych komplikacji i o czasie do Sophia-Antipolis, gdzie miały zarezerwowany pokój. Prawie trzydzieści kilometrów od Nicei, dokąd planowały wrócić, by jeszcze raz skorzystać z uroków tamtejszej plaży, i tylko sześć od interesującego je
Vallauris.
Zanim rozlokowały się w niedużym pokoiku i rozpakowały bagaże, chwilę się licytowały, która pierwsza powinna wejść pod prysznic i zmyć z siebie morską sól. Odświeżone od razu wyruszyły na zwiedzanie okolicy, ale szybko się okazało, że nie ma tego za wiele. Tak jak zapowiadał Adam, hotel znajdował się w pobliżu typowo przemysłowej dzielnicy, a choć wokół było mnóstwo zieleni, znudziły się jej monotonią i zrezygnowały z dalszego spaceru.
– Może jednak skoczymy do tego Vallauris?
Ksenia wychyliła się zza krawędzi górnego pojedynczego łóżka i popatrzyła na matkę demonstracyjnie wyciągniętą na dolnym, o wiele szerszym.
– Mogłybyśmy przy okazji pójść na kolację – przytaknęła Lena. – Bo tutaj w okolicy nie uda się nam chyba znaleźć nic ciekawego. Widziałam tylko pizzerię.
– Boże, z tego wszystkiego nie zauważyłam, jaka jestem głodna. – Ksenia zeskoczyła z łóżka. – Jedźmy!
Południowa Francja nie była im całkiem obca. Kilka lat wcześniej spędzali tu wakacje i choć wówczas zwiedzali jedynie okolice Awinionu, w zachodniej części Lazurowego Wybrzeża, obie wiedziały, czego mogą się spodziewać po maleńkim prowansalskim miasteczku. Pełnej uroku atmosfery, sklepików z pamiątkami, rozstawionych na ulicy stolików restauracyjnych i kramów z wonnymi specjałami oraz masy turystów spragnionych lokalnych atrakcji. Dlatego tak bardzo zaskoczył je widok Vallauris. Niby spełniało wymagania zwiedzających, a jednak różniło się od innych znanych im miasteczek. Mimo pełni sezonu spotkały jedynie kilka starszych par przechadzających się nieśpiesznie główną ulicą. Przy stolikach siedzieli niemal wyłącznie mężczyźni, raczej autochtoni, popijając wino i wesoło gawędząc. Zastawione kolorową ceramiką kramy oferowały przeróżne naczynia zdobione w prowansalskie wzory.
Ceramika królowała również na ulicy. Wzdłuż głównej alei ustawiono przeogromne pękate gliniane wazony, w których rosły drzewa oliwne i oleandry. Zachwyciły się tym zaskakującym malowniczym widokiem.
– Podobno to centrum ceramiczne, ale nie spodziewałam się, że traktują to aż tak dosłownie – powiedziała Lena. – W każdym sklepiku tony naczyń.
Nieśmiało zajrzała do jednej z tonących w chłodnym półmroku galerii, gdzie na metalowych podestach ustawiono abstrakcyjne gliniane rzeźby.
– Wszystko przez Picassa. – Lena wyjęła z plecaka przewodnik. – Rozsławił to miejsce. W Zamku Vallauris jest nawet muzeum, gdzie można zobaczyć również jego rzeźby.
– Chętnie sobie to wszystko pooglądam, ale najpierw naprawdę muszę coś zjeść, bo za chwilę chyba umrę z głodu i pragnienia – oświadczyła dramatycznie Ksenia. – Poszukajmy jakiegoś miłego miejsca.
Po sutym posiłku w Brasserie Le Mesclun skusiły się jeszcze na lody o smaku fiołków. Muzeum Picassa okazało się nieczynne, co przyjęły z pewną ulgą, ponieważ nie miały już dziś siły na zwiedzanie czegokolwiek. Zresztą i tak zamierzały tu wrócić i poszukać biblioteki albo archiwum, gdzie mogłyby znaleźć coś na temat Emilie de Fleury, skoro była mieszkanką miasteczka. Czekało je sporo pracy, dlatego teraz z prawdziwą przyjemnością przysiadły na ławce i zagapiły się w kolorowe fasady sklepików i kamienic ozdobionych efektownymi kutymi balustradami, zza których wylewało się morze różnobarwnych kwiatów.
– A co z tą twoją francuską klientką? Odpisała w końcu? – zagadnęła Ksenia.
Lena zaprzeczyła niechętnie, pogryzając wafel. Brak wiadomości najpierw ją irytował, a potem zrobiło się jej przykro, bo przecież przez długie miesiące całkiem miło gawędziły z Aurelie.
W końcu jednak o tym zapomniała. Dopiero przed wyjazdem na wszelki wypadek przepisała adres i wsunęła do przewodnika. Pomyślała, że może w wolnej chwili sprawdzi, czy istnieje jakiś sensowny powód, dla którego ta znajomość została zerwana. Wysunęła kartkę z informatora i pokazała córce.
– Avenue Georges Clemenceau? – zdumiała się Ksenia.
– Przecież właśnie jesteśmy na tej ulicy.
– Nic dziwnego, to adres sklepu z pamiątkami, a tutaj jest ich najwięcej.
– Nie widziałam żadnego z biżuterią.
– Ja też nie. Ale przecież nie byłyśmy jeszcze wszędzie.
– Poszukajmy! – Ksenia poderwała się natychmiast. – Może ją tam spotkasz i dowiesz się, czemu ci nie odpisała.
Lena nie ruszyła się z ławki. Nie wyglądała na przekonaną do pomysłu córki.
– Może właśnie dlatego nie powinnyśmy? Skoro zerwała korespondencję, musiała mieć powód. Może czymś ją nieświadomie uraziłam? W końcu mój angielski nie jest na najwyższym poziomie.
– Tym bardziej trzeba to wyjaśnić. Albo przynajmniej sprawdzić, czy coś się nie stało. Ludziom przydarzają się różne rzeczy. Brałaś to w ogóle pod uwagę? – Ksenia tak łatwo nie odpuszczała. Stała nad matką, gotowa pociągnąć ją za rękę, byle tylko ruszyła się z ławki.
– Przestań – sarknęła Lena. – Co niby się miało stać – dodała już znacznie mniej pewnie.
Złajała się w myślach. Że też o tym nie pomyślała! Przecież naprawdę mogło przytrafić się tej kobiecie coś złego, a ona zrugała ją w duchu za brak taktu.
Dotarły wreszcie pod odpowiedni numer, ale zamiast wejść do środka, gapiły się zdezorientowane na wielką wystawę wyrobów ceramicznych, ręcznie malowanych w kwiaty lawendy, gałązki oliwek i cytryn.
– Może biżuteria jest wewnątrz? – Dziewczyna stanęła na palcach i spróbowała zajrzeć w głąb pomieszczenia, co okazało się niemożliwe ze względu na piętrzące się stosy naczyń.
– Jeśli tak, to raczej niewiele. Poza tym dużo bardziej intrygujące jest to. – Lena wskazała brodą szyld nad drzwiami, na który jej córka nie zwróciła uwagi.
– Emilie’s Atelier? Chodzi ci o to, że to nie jest atelier Aurelie?
– Bardziej o to, że to JEST atelier Emilie. Poza tym według moich informacji butik nazywa się inaczej.
Zaintrygował ją też dopisany pod spodem rok założenia sklepu – 1930. Przecież Emilie de Fleury mieszkała wówczas w Vallauris.
– Eee, przestań! – Ksenia machnęła lekceważąco ręką. Wyraźnie zignorowała datę. – Jesteś przeczulona. Może Aurelie nazwała sklep imieniem swojej córki? Ludzie często tak robią, a Emilie to dość popularne imię. Chodźmy. Najlepiej będzie, jeśli po prostu spytamy o tę twoją znajomą.
Ekspedientka uśmiechnęła się miło na ich widok. Jednak gdy tylko przedstawiły się i wyjaśniły, o co im chodzi, wyraźnie zmieszana oświadczyła, że nie zna nikogo o podanym nazwisku, a sklep należy do kogoś zupełnie innego. Według niej w Vallauris w ogóle nie było butiku z ręcznie robioną biżuterią.
Opuściły sklep kompletnie skołowane.
– Może coś stłukłaś, wychodząc – zażartowała Lena. – Tak energicznie obróciłaś się na pięcie.
W końcu jednak obejrzała się w stronę sklepu i zamilkła zdziwiona. Córka miała rację. Ciemnowłosa kobieta, mniej więcej w wieku Leny, stanęła właśnie w drzwiach sklepu i pomachała do nich, wykonując zapraszający gest. Raczej nie wypadało tak po prostu odejść. Przeszły z powrotem na drugą stronę ulicy. Nieznajoma uśmiechnęła się ledwie zauważalnie, jakby z przymusem, i wyciągnęła do nich rękę.
– Dzień dobry – powiedziała z dźwięcznym francuskim akcentem. – Nazywam się Aurelie Chatier. Miło mi was wreszcie poznać.
aproszono je do niewielkiego pomieszczenia na tyłach sklepu. Okazało się biurem właścicielki, ale tego można było się domyślić jedynie na podstawie obecnego tam wielkiego biurka z lampką i ukrytej za nim niskiej przeszklonej szafki wypełnionej grubymi skoroszytami. Cała reszta wystroju – miękka sofa, elegancki stolik kawowy, puszysty dywan, półki z książkami, bibeloty i zdjęcia w ozdobnych ramkach – przywodziła na myśl raczej elegancki salon, urządzony dość wykwintnie, w dodatku w staroświeckim stylu.
– Prawie niczego tu nie zmieniałam – wyjaśniła Aurelie, gdy obie rozglądały się wokół z zaciekawieniem. – Postarałam się jedynie, żeby było trochę przytulniej. – Wskazała dywan i stosy poduch na sofie. – Niestety sklep wygląda zupełnie inaczej niż na początku. Wcześniej połowę jego powierzchni zajmowała pracownia, ale z czasem firma się rozwinęła i zrobiło się ciasno. Część produkcyjną przenieśliśmy więc do budynku obok, dzięki czemu zyskaliśmy powierzchnię na ekspozycję. Nad sklepem jest mieszkanie. – Skierowała palec w stronę sufitu, a obie kobiety jak na komendę również uniosły głowy. – Teraz należy do mnie. Tam też prawie nic nie zmieniłam. Dodałam kilka nowych rzeczy, ale niczego nie wyrzuciłam. Nie mogłabym. Przecież to wszystko są nasze rodzinne pamiątki.
Lena otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale zamiast tego podniosła ze stolika filiżankę i upiła łyk kawy. Zastanawiała się, kogo Aurelie miała na myśli, używając słowa „nasze”. Bo przecież to „nasze” równie dobrze mogło dotyczyć jej, Kseni, Stefanii, a nawet Szczepana i jego dzieci. Jeśli wierzyć temu, czego się przed chwilą dowiedziały, wszyscy członkowie jej rodziny byli spowinowaceni z założycielką firmy, choć nie w linii prostej jak Aurelie.
Ksenia wstała i znów zaczęła przyglądać się rozstawionym na komodzie fotografiom. Wszystkie przedstawiały elegancką kobietę, tę samą, ale w kolejnych okresach życia, w otoczeniu różnych osób, w tym znacznie starszego od niej mężczyzny – jak się dowiedziały, męża. Na innych pozowała z synem, jego żoną, wnuczętami, a także z bliskimi przyjaciółmi.
– Nie mogę uwierzyć! Ależ ona jest podobna do Stefanii! Wyglądają jak siostry! – powtarzała Ksenia.
Przypatrywały się ślicznej drobnej blondynce z włosami upiętymi w misterny kok. Lena pomyślała, że mimo oczywistego podobieństwa kobieta ze zdjęcia bardzo różni się od jej babki. Nawet gdy się uśmiechała, z jej twarzy emanowało coś niepokojącego, jakby wewnętrzne rozedrganie, tak odmienne od spokoju w oczach babki.
– Stefania była córką jej bratanka. Tak to się mówi? – Aurelie poszukała w ich twarzach aprobaty. Robiła to prawie bez przerwy. Jej polski nie był perfekcyjny. Nie miała większych problemów z gramatyką, ale czasem brakowało jej odpowiednich słów, dlatego zastępowała je angielskimi zwrotami. Nie przeszkadzało to wcale w swobodnej rozmowie, a czasem wydawało się zabawne, bo jej angielski był na mniej więcej tym samym poziomie co polski. Dzięki temu Lena nie musiała czuć się skrępowana z powodu własnych niedostatków językowych.
Skinęła bezwiednie głową, choć wciąż trudno było jej uwierzyć w to, co usłyszała chwilę wcześniej.
– Zgadza się – odparła w końcu. – Najwyraźniej Emilie de Fleury to ciotka ojca mojej babki Stefanii Kudeli z domu Śmiałowskiej.
Tego właśnie dowiedziały się od Aurelie Chatier, prawnuczki Emilie, gdy tylko ponownie przekroczyły próg sklepu z ceramiką.

 
Wesprzyj nas