Powieść “Silva rerum” Kristiny Sabaliauskaitė zabiera czytelnika w podróż do korzeni Rzeczpospolitej z okresu jej świetności i potęgi, pokazuje także początki starć i niepokojów religijnych. Jak się okaże – wielka polityka wykorzystywała oręż religijny od zawsze, a konflikt wolnomyślicieli z konserwatywnymi fundamentalistami ma w Polsce długą tradycję.


Kristina Sabaliauskaitė ma polskie korzenie, świetnie mówi po polsku a kilka pokoleń jej przodków spoczywa na wileńskim cmentarzu na Rossie. Jako Polka i Litwinka opisuje naszą wspólną historię, garściami czerpiąc z polskiej i litewskiej tradycji. Sabaliauskaitė, historyk sztuki z wykształcenia – zadbała o wierność historyczną, opierając się na licznych źródłach z epoki, między innymi listach i pamiętnikach. W połączeniu z bogactwem języka i harmonijnym zastosowaniem ówczesnego słownictwa łacińskiego, polskiego, litewskiego i wileńskiego żargonu dało to w efekcie monumentalny tekst. Autorce znakomicie udało się także sportretować realia i ducha XVII wieku, trafnie dobierając szczegóły ówczesnego życia mieszczan, ziemian i studentów.

“Silva rerum” – pierwsza książka z cyklu – to powieść o naszej wspólnej historii – Polski i Litwy, a dokładniej Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Rok 1659, w którym rozpoczyna się akcja powieści to rok, w którym mija sto lat od podpisania Unii Lubelskiej, która złączyła Koronę Królestwa Polskiego z Wielkim Księstwem Litewskim. Te sto lat to czasy polskiej świetności, gdy – nie licząc carskiej Rosji – Rzeczpospolita była największym państwem na kontynencie europejskim, w szczytowym momencie zajmując obszar prawie miliona kilometrów kwadratowych. Po rozpadzie Unii już nigdy nie powróciła do dawnych, XVII-wiecznych granic, a jej blask bezpowrotnie przygasł.
XVII wiek to również burzliwy okres wielkich wojen i konfliktów religijnych. Powieść rozpoczyna się w momencie, gdy Rzeczpospolita wracała do życia po potopie szwedzkim, jednocześnie na południu i wschodzie broniąc się przed Turcją i Tatarami. Na krańcach wschodnich również trwały niepokoje – starcie z państwem rosyjskim i konflikt wyznaniowy z prawosławiem.

„Silva rerum” to powieść o naszej wspólnej historii – Polski i Litwy

Na tym tle autorka przedstawia burzliwe losy szlacheckiej rodziny Narwojszów i wydarzenia z XVII-wiecznego Wilna – spustoszenia w czasie najazdu Kozaków, starcia studenckie, rozwój uniwersytetu. Śmierć, przed którą rodzina Narwojszów uciekła z Wilna na wieś, zbiera swoje żniwo – umiera dwoje dzieci. Po tej stracie rodzice długo nie mogą znaleźć sobie miejsca. Dla pozostałej przy życiu dwójki rodzeństwa – Urszuli i Kazimierza – dzieciństwo kończy się wraz ze śmiercią ukochanego kota, Maurycego, którego rozkładające się truchło zawiedzie dziewczynę aż przed furtę klasztorną, a Kazimierza w sam środek retorycznych dysput na uniwersytecie.

Silva rerum to także uniwersalna opowieść o człowieczeństwie – o świętości i pożądliwości, pysze i zdradzie, o pragnieniu wolności i fanatyzmie, o balansowaniu między życiem a śmiercią, świętością a namiętnością, o niespełnionych nadziejach i wielkiej miłości – zanurzona w siedemnastowiecznym wielokulturowym Wilnie. Dzieła dopełniają elementy mistyczne, religijno-egzystencjalne na tle dramatycznego rozdarcia pomiędzy ludzką grzesznością a pragnieniem zbawienia.
Poprzez naturalistycznie opisane dylematy egzystencjalne bohaterów – charyzmatycznego buntownika, nastoletniej niedoszłej świętej i zagubionego młodzieńca, autorka stawia prowokujące metafizyczne pytania o sens życia, walkę dobra ze złem, grzech i świętość, rozum i serce.

Autorce udało się poprzez dzieje kilku pojedynczych osób i losy jednej przeciętnej rodziny opowiedzieć historię Kresów i Europy

Kristinie Sabaliauskaitė udało się poprzez dzieje kilku pojedynczych osób i losy jednej przeciętnej rodziny opowiedzieć historię Kresów i Europy. W codziennym życiu bohaterów, w ich myślach i emocjach skupiają się namiętności targające w owych czasach całym krajem. Niby wielka historia dzieje się obok, wichry polityki ledwie muskają bohaterów – ale czytelnik ma świadomość, że nie pozostaną one bez wpływu na ich losy.

Barokowo ozdobna lecz zarazem realistyczna narracja, lekkość i elegancja fraz i całkowity brak dialogów, a także wielość szczegółów historycznych oraz harmonijnie połączone: fikcja i realia historyczne – to cechy wyróżniające styl pisarski Kristiny Sabaliauskaitė zastosowany w powieści. Dzięki niemu książkę pochłania się z zapartym tchem a lektura dostarcza wyjątkowej przyjemności obcowania z literaturą najwyższej próby.

Tomasz Orwid

PS. Pierwsza powieść z cyklu Silva rerum zachwyciła na Litwie krytyków i czytelników, trafiła na listę najlepiej sprzedających się książek i doczekała się aż 14 dodruków. Silva rerum II stała się najczęściej kupowaną książką 2011 roku, a nakład Silva rerum III został wyprzedany w ciągu zaledwie trzech dni, a książka przez długi czas utrzymywała się na pierwszym miejscu listy bestsellerów. Autorka obiecała swoim czytelnikom, że powstaną kolejne części bestsellerowej sagi.

Kristina Sabaliauskaitė
Silva rerum
Przekład: Izabela Korybut-Daszkiewicz
Wydawnictwo Znak
Premiera: 9 września 2015


I rektor kazał Birontowi odejść, powiedział, że się zastanowi i podejmie decyzję, i oczywiście zastanowił się i podjął, a następnego ranka na drzwiach kościoła Świętego Jana wisiała już kartka z nazwiskami studentów wyrzuconych za bójkę i nie była to lista Mariana Dowgiałły ani Jana Kirdeja Bironta, lecz spis sporządzony przez nowego rektora Andrzeja Wołłowicza, w którym znajdowało się także jedno nazwisko z listy Dowgiałły – Michała Kwinty, bo on rzeczywiście słabo się uczył, a czcigodny rektor wydalił z uniwersytetu nie kogo innego, jak właśnie sześciu najgorzej uczących się studentów. I to także Bironta wcale nie zdziwiło.

Przy Andrzeju Wołłowiczu rzeczywiście oddychało się trochę swobodniej, a jego rządy rozpoczęły się nie tylko od wyrzucenia sześciu studentów, ale także od odwołania edyktu poprzedniego rektora, który zabraniał przyjmować na studia magisterskie protestantów i był, prawdę mówiąc, zupełnym nieporozumieniem – gdyby chodziło o teologię, to jeszcze można by to jakoś zrozumieć, ale przecież z powodu tego zakazu uniwersytet straciłby wielu zdolnych matematyków i medyków, i językoznawców; i pojawiła się jeszcze jedna radosna wieść, że akademia przejęła wreszcie księgozbiór podkanclerzego Sapiehy(1) zapisany jej dziesięć lat temu, i teraz oto te książki, całe ich setki, oprawione w zbytkowny kurdyban, w skórę cielęcą, kozią i diabli wiedzą z jakich jeszcze stworzeń, stały rzędami w bibliotece na długich skrawkach tkaniny, którymi były owinięte, gdy je przewożono; brązowe, czarne, czerwone, żółtawe i różowe, o czerwonych, zielonych czy nawet złoconych krawędziach arkuszy, z karbowanymi grzbietami, w tłoczonych okładkach ze złoceniami wzdłuż brzegów, z wyklejkami z papieru marmurkowego, ze wspaniałymi stronami tytułowymi, zdobionymi wizerunkami bogów i bogiń, alegoriami czy portretami pisarzy, i z przepięknymi rycinami w środku, i Kazimierz został teraz wyznaczony do pomocy w sortowaniu książek, bo nie miał jeszcze ustalonego rozkładu zajęć, Schola­Sapiehana cierpiała na brak wykładowców, więc żeby studenci nie próżnowali, Kazimierza i jeszcze dwóch jego kolegów z roku skierowano do biblioteki, gdzie mieli rozdzielać książki według spisu wydziałów, i Kazimierz brał teraz każdą książkę do ręki i upajał się jej pięknem, zapachem skóry, jej doniosłością i wyjątkowością, i wyobrażał sobie, jak je pisano piórem, jak w drżących rękach niesiono je do wydawcy, jak je potem odbijano w drukarni, wiązano jedwabiem i wygładzano drewnianymi dłutkami i jak leżały u najsłynniejszych kupców Antwerpii, Amsterdamu, Paryża, Wenecji, Gdańska, Londynu i Lejdy, a potem długo wędrowały rozmaitymi szlakami, aż w końcu trafiły do Sapiehy, a później tutaj, i Kazimierz opuszkami palców gładził te cudze dotknięcia, był jak odurzony wytwornym aromatem rzadkich gatunków skóry i cudownym szelestem kartek, ich szeptaniem i trzaskaniem, i całym tym biało-czarnym światem książkowych stronic, w którym w istocie kryły się wszystkie barwy świata, jego tajemnice, wiedza i myśli; żałował tylko, że ojciec nie widzi, jakich cudów i jakich rzadkich okazów dotyka teraz własnymi rękami jego syn; i rozdzielał te książki nie jak obojętny pomocnik bibliotekarza, lecz jak zazdrosny kochanek, i dlatego po cichu, gdy nikt nie patrzył, książki, co do których miał wątpliwości, jakiemu wydziałowi je przydzielić, albo takie, które – co tu kryć – bardzo mu się podobały, odkładał prosto do działu Schola Sapiehana i w ten sposób trafiło tam nie tylko mnóstwo pięknych książek ex Officina Elseviriana(2), ale także wspaniałe czterotomowe dzieło Odkrycie Ameryki(3) znamienitego Teodora de Bry, męża o surowej i nieustraszonej twarzy, który przedstawił siebie z czaszką na pierwszej stronie, a w środku były zapierające dech ryciny z umięśnionymi dzikusami, trzymającymi odrąbane głowy swoich wrogów albo natrętnych podróżników i badaczy, i z klęczącymi nagimi dziewczętami dzikich, i z niespotykanymi roślinami i stworzeniami, które dzicy wędzili na ogniu; i ręka Kazimierzowi nawet nie zadrżała, gdy te cztery tomy odkładał niezupełnie tam, gdzie powinien, ale w inne miejsce, aby móc je później poczytać w wolnym od nauki czasie.

A nauka u Skowida szła mu dość lekko, choć na początku trochę się męczył, zanim się wdrożył do czytania poważnych tekstów po łacinie, zwłaszcza że te wszystkie prawnicze dzieła były w ogóle jakąś inną odmianą łaciny pisane i tego prawniczego języka trzeba się było uczyć niemal od nowa, ale kiedy udawało się Kazimierzowi wygospodarować trochę czasu, siedział w bibliotece, dopóki nie zgaszono świateł i jej nie zamknięto; przesiadywał tam więc i czytał, czytał, czytał, najczęściej książki historyczne albo podróżnicze, bo te lubił najbardziej i mógł dzięki nim podróżować, nie wstając z bibliotecznej ławy, i niekiedy, przewracając stronicę, myślał o tym, jakie to Wilno jednak wydaje się małe, choć jeszcze pół roku temu, kiedy stał przed bramą domu Delamarsa, zdawało mu się ogromne i ruchliwe jak sam Rzym. Ale przecież w porównaniu z całym światem pełnym ogromnych, założonych tysiąc lat temu miast, jakie tysiąc: całe tysiąclecia przed narodzeniem Pana Jezusa, z mnóstwem przedziwnych narodów, zwyczajów, budowli, stworzeń i roślin, a więc w porównaniu z tym wszystkim jego Wilno składające się zaledwie z czterech dzielnic i zielonych przypominających wioski przedmieść wydało mu się teraz małą plamką na skraju chrześcijańskiego świata, choć i tak dobrze, że je w ogóle zaznaczono na mapie, i Kazimierzowi wystarczyły dwa miesiące, by zrozumieć, że wszyscy wilnianie znają się z widzenia, bo wszyscy naraz codziennie kręcą się w kółko po tych samych ulicach, i Kazimierz wcale się nie zdziwił, dowiedziawszy się, że mężczyzna ze złotym zegarkiem, którego kiedyś zauważył i zapamiętał, to słynny nauczyciel Bironta i Choleckiego profesor Lauksmin, spotykany przez niego teraz w akademii niemal codziennie.

Ale przecież to zniszczone, ograbione miasto, które nielubiący go ludzie nazywali dużą wsią, było na swój sposób potężne, bo z takim piekielnym uporem zdołało się odrodzić i znów pięło się wzwyż, i znowu w kościołach zawieszano dzwony, i znów niesiono złote wota, i wilnianki znowu się stroiły, i półki uniwersyteckiej biblioteki, okradzione i spalone przez Moskwicinów, znów powoli zapełniały się książkami, i znowu działała Katedra Prawa Cywilnego. I od nowa powstawały w Wilnie traktaty, odbywały się dysputy teologiczne, przeprowadzano badania naukowe, tworzono poezję, i Wilno nie zniknęło z mapy świata, lecz było na niej zapisane jako stolica europejska pośród innych większych lub mniejszych stolic i miast, gdzie w bibliotekach uniwersyteckich przy oszklonych oknach, za którymi może też spadały właśnie jesienne liście i fruwały stada kraczących kawek, może tak samo jak Kazimierz siedzieli inni studenci, i może – kto wie – także czytali Odkrycie Ameryki Teodora de Bry, i może cudownym zbiegiem okoliczności przewracali właśnie tę samą stronę, na której wyobrażeni byli ci sami trzej szykujący się do wojny amerykańscy dzicy, i Kazimierz, siedząc z książką w rękach w bibliotece wileńskiej akademii, dziwnie się czuł – jakby był cząstką rozrzuconej po całym świecie wielkiej rodziny studentów, którzy czytali po łacinie, a zarazem cząstką tego ogromnego świata.

Zamiłowanie do książek sprawiło, że Kazimierz na trwałe zapisał się w historii jeżeli nie uniwersytetu, to z całą pewnością miasta, i to już po kilku miesiącach nauki – podczas procesji w dniu świętej Katarzyny(4), patronki studentów, kiedy to uniwersytecka młodzież zgodnie ze starym zwyczajem urządzała uroczysty pochód; tym razem zaszczyt wymyślenia i przygotowania wszystkiego przypadł Janowi Kirdejowi, Gedeonowi i jeszcze kilku studentom, a Andrzej Cholecki, który uczył się muzyki u Lauksmina, miał być odpowiedzialny za oprawę muzyczną pochodu, za liry, piszczałki, cymbały, bębny i śpiew. Siedzieli więc teraz wszyscy w jednej z auli i łamali sobie głowę, co by tu takiego wymyślić, i dołączył do nich Narwojsz – jako student i jako ich przyjaciel – i Gabriel Połtanowicz z Wydziału Teologii wpadł na pomysł, żeby siedmiu studentów przedstawiało siedem głównych cnót chrześcijańskich, a reszta niech się ubierze na biało jak aniołowie, niech przyczepi sobie wielkie skrzydła i w procesji wyobraża chóry anielskie, a Karol Twirbut, który studiował grekę i hebrajski, ale miał kręćka na punkcie roślin, wymyślił, żeby zrobić ogromne decorum przedstawiające rajski ogród i żeby wszystkich studentów przebrać za rośliny z tego ogrodu, żeby je uosabiali, a symbolem uniwersytetu niech będzie Drzewo Poznania, ale Birontowi i jego przyjaciołom żaden z tych pomysłów się nie podobał, ponieważ oni chcieli urządzić taką procesję, o której nie tylko będzie mówiło całe miasto, ale która stanie się też porządną nauczką dla Dowgiałły i jego zgrai, żeby im dać prztyczka w nos, i w tym celu trzeba było wymyślić nie aniołki i alegorię drzewa życia, lecz alegorię czegoś, czego tamci najbardziej nienawidzą, i na dodatek zmusić ich, by w tym uczestniczyli. I tu przyszła Kazimierzowi do głowy świetna, zuchwała, a jednocześnie bardzo prosta myśl, bo raptem kilka dni temu, kiedy układał w bibliotece nowo przysłane książki, natknął się na drogocenną nowiutką książkę geograficzną Johanna Blaeu(5), o zachwycająco pięknej stronie tytułowej z alegorią Geografii, siedzącej na wozie zaprzężonym w lwy, której towarzyszyły kobiety uosabiające Europę, Afrykę, Azję i Amerykę, więc dlaczegóż by nie mieli tego na swój sposób wykorzystać, urządzając na wozie podium i umieszczając na nim personifikację świętej Katarzyny, patronki studentów, która mogłaby jednocześnie symbolizować naukę i uniwersytet, i towarzyszyłyby jej Europa, Afryka, Azja i Ameryka, każda ze swoimi atrybutami: piórami, łukami, roślinami, z wyciętymi z kartonu słoniami i wielbłądami dromaderami, i z wielkimi kartonowymi palmami, i z mnóstwem innych rzeczy, i miałoby to oznaczać, że wiara i nauka rządzą całym światem i muszą być im posłuszne wszystkie kontynenty, a na dolnej kondygnacji wozu siedziałaby orkiestra Andrzeja i aby wrażenie było jeszcze bardziej niesamowite i zachwycające, cały ten wóz mogłoby ciągnąć ze czterdziestu studentów poprzebieranych za afrykańskich Maurów, jeżeli Jan Kirdej, Gedeon i Andrzej domyślają się, o co chodzi.

I oczywiście plan procesji się spodobał i wszyscy się na niego zgodzili, i trzeba było widzieć minę Dowgiałły i jego kompanów, kiedy ubrani w bardzo szerokie, zmarszczone naprędce spodnie, w czapeczkach z czarnego baraniego futra i turbanach na głowach, z twarzami wymazanymi sadzą i tłuszczem, wyglądając jak stupudowi Murzyni z głębi afrykańskiego buszu, ciągnęli w dniu pochodu wóz, a najbardziej śmiał się teraz Kazimierz, patrząc na najgrubszego, bo utuczonego przez ciotkę Petronelę, Maura bez jednego zęba, którego brak był jeszcze bardziej widoczny w czarnej twarzy; ale przecież sami byli sobie winni: zaproponowano im najpierw, żeby się przebrali za świętą Katarzynę, za Europę, Amerykę i Azję, ale zaczęli krzyczeć i się złościć, że za baby to oni już na pewno się nie przebiorą, więc co im zostało – tylko rola Afrykańczyków, bo innych ról w procesji nie było, a uczestniczyć w niej kazali im dziekani, którzy zatwierdzili plan uroczystości, i profesor Lauksmin, którego muzyka miała być wykonywana i który miał poczucie humoru, i wreszcie sam rektor, choć oni próbowali zaskarżyć opracowany przez Bironta plan, ale Wołłowicz miał wtedy ważniejsze sprawy na głowie i nie znalazł czasu, aby się w to zagłębiać, toteż przykazano, że mają się podporządkować, a jak się nie podoba, to niech w przyszłym roku wymyślą coś lepszego. I dlatego dowgiałłczycy, pękając ze złości, ciągnęli ten wóz po głównych ulicach Wilna, a na podium na tym wozie kołysały się wycięte z kartonu przez Karola Twirbuta olbrzymie palmy i jakieś niespotykane krzewy, i dwa słonie, i siedziała muskularna Ameryka, którą udawał Biront cały wystrojony w barwne pióra i pomalowany na brązowo niby jakiś dzikus, i była też Europa, którą grał Cholecki ze względu na długie włosy: siedział w kobiecych szatach i trzymał w ręku berło, i nie zabrakło Afryki, którą przedstawiał Gedeon, bo nie było dla niego kłopotem wymalować się na czarno i jeszcze wpiąć sobie dla żartu kolczyki, i siedziała Azja w turbanie, w którą wcielił się Gabriel Połtanowicz. A powyżej – dumnie dzierżąc w jednej ręce koło od wozu, w drugiej zaś zrobiony naprędce ze szmat globus i wielki cyrkiel mające symbolizować naukę – usadowił się przebrany za świętą Katarzynę, patronkę studentów, Kazimierz Narwojsz, z którego wyszła całkiem ładna panna, a wybrano go właśnie dlatego, że był smukły i lekki, więc się najlepiej nadawał do siedzenia na samej górze. I Kazimierz siedział tam i upajał się wspaniałością chwili, i myślał o tym, że jeszcze pół roku wcześniej przyglądał się podobnej procesji, i wtedy pierwszy raz ujrzał Jana Kirdeja Bironta, nie do wiary, jak wiele się od tamtego czasu wydarzyło, jak się to wszystko dziwnie splotło, i nawet w najśmielszych bazyliszkowych majakach sobie nie wyobrażał, że przypadnie mu tak wspaniała rola – życie czasami bywa cudowne, niezależnie od smutnego losu, na jaki jest skazany. I kiedy śpiewając, grając, dmąc w piszczałki i dzwoniąc na cymbałach, ów niezwykły pochód z czterdziestoma strasznie niezadowolonymi, naburmuszonymi Maurami, z dumnymi Kontynentami i piękną, wymalowaną i szczęśliwą świętą Katarzyną, w otoczeniu palm i przeróżnych niesłychanych dziwów jakby prosto z Afryki czy Ameryki sprowadzonych, kiedy ten pochód sunął ulicami miasta, na które spadały właśnie gęste płatki pierwszego w tym roku śniegu, wszyscy wilnianie mówili, że bardziej niesamowitego, niespotykanego, dziwniejszego i cudniejszego widoku – takiej Afryki z Murzynami, palmami i słoniami podczas śnieżycy – jak żyją nie widzieli.

Przypisy:
(1)  Podkanclerzy Wielkiego Księstwa Litewskiego Lew Sapieha (1607–1656) zapisał w testamencie swoją bibliotekę Uniwersytetowi Wileńskiemu, księgozbiór został przejęty w 1666 r.
(2) Officina Elseviriana – słynna w XVII w. drukarnia holenderskiej rodziny Elzewirów specjalizująca się w wydawaniu dzieł naukowych.
(3) Czterotomowe dzieło z serii Les Grandes Voyages Théodore’a de Bry (1527–1623), którą zaczęto wydawać w 1590 r., znajdowało się w zbiorach wileńskiej Bibliotheca Sapiehana.
(4) Dwudziestego piątego listopada.
(5) Johann Blaeu, Geographia Blaviana (1667).

 
Wesprzyj nas