Wszystko jest tylko złudzeniem, zwłaszcza kiedy lustrzane odbicia dostarczają nowych poszlak i zacierają ślady… Nowa powieść bestsellerowego francuskiego autora.


Morderstwa, które zakłócają spokój Giverny, ukochanego miasteczka Claude’a Moneta, są bardzo realne. W sercu intrygi znajdują się trzy kobiety: dziewczynka z talentem do malarstwa, niezwykle powabna nauczycielka i stara kobieta o sowich oczach, która wszystko widzi i wszystko wie. I oczywiście niszczycielska namiętność.

A w tle pogłoski o zaginionych lub skradzionych obrazach Moneta, wśród których miały jakoby się znajdować słynne Czarne nenufary.

Czarne nenufary Michela Bussiego to małe cudeńko.
Gérard Collard, LCI

Michel Bussi jest autorem książek Samolot bez niej (nagrody: Prix Maison de la Presse i Prix du Roman populaire 2012) i Nie puszczaj mojej dłoni. Czarne Nenufary to francuska powieść kryminalna, która w 2011 roku otrzymała największą liczbę nagród: Prix Polar Michel Lebrun, Grand Prix Gustave Flaubert, Prix Polar méditerranéen; Prix des lecteurs du festiwal Polar de Cognac, Prix Goutte de Sang d’encre de Vienne…

Michel Bussi
Czarne nenufary
Przekład: Maria Braunstein
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 18 marca 2015


DZIEŃ PIERWSZY
13 maja 2010

(Giverny)

Zbiegowisko

– 1 –


Przejrzysta woda w rzece zabarwia się na różowo małymi strużkami, jak ulotny pastelowy kolor strumienia wody, w którym płucze się pędzel.
– Nie, Neptun!
Wraz z nurtem płynącej wody kolor się rozwadnia, osadza się na zieleni gęstych traw, które zwisają z brzegów na brunatno-żółtych korzeniach topoli, wierzb.
Dość to ładne.
Tylko że czerwień nie pochodzi z palety, którą malarz miałby przemywać w rzece, lecz z przedziurawionej czaszki Jeróme’a Morvala. Krew wydostaje się z głębokiej ciętej rany czaszki, wyraźnej, czystej, przemywanej przez odnogę Epte, w której zanurzona jest jego głowa.
Podchodzi tam mój owczarek niemiecki, węszy. Znowu krzyczę, tym razem bardziej stanowczo:
– Neptun, nie! Odejdź!
Spodziewam się, że lada chwila znajdą trupa. Chociaż jest dopiero szósta rano, na pewno zaraz się zjawi jakiś spacerowicz albo malarz, facet uprawiający jogging, zbieracz ślimaków… przechodzień, który trafi na ciało.
Uważam, żeby nie pójść dalej. Opieram się na lasce. Ziemia przede mną jest błotnista, w ostatnich dniach dużo padało, brzegi strumyka są ruchome. Osiemdziesiąt cztery lata to nie wiek, żeby bawić się w najady, nawet w takim ledwo widocznym strumyku, mniej niż metr szerokim, którego połowa nurtu jest zawracana, aby zasilić staw w ogrodach Moneta. Zresztą zdaje się, że już tego nie robią, że teraz istnieje wydrążony podziemny kanał do zasilania stawu z nenufarami.
– Chodź, Neptun. Idziemy dalej.
Podnoszę laskę w jego kierunku, żeby nie wtryniał nosa w głęboką ziejącą dziurę szarej kurtki Jeróme’a Morvala. Druga rana. Sam środek serca.
– Rusz się! Nie będziemy się tu włóczyć.
Ostatni raz patrzę na pralnię naprzeciwko i idę dalej drogą. Nie ma co, jest świetnie utrzymana. Najbardziej zagrażające drzewa zostały ścięte równo z ziemią. Pobocza odchwaszczone. Trzeba powiedzieć, że codziennie tę drogę przemierza kilka tysięcy turystów. Można tędy przejść z wózkiem, z niepełnosprawnym w fotelu na kółkach, poprowadzić staruszkę z laską. To ja!
-No, chodź, Neptun.
Skręcam trochę dalej, w miejscu gdzie strumyczek Epte rozdziela się na dwie odnogi zamknięte zaporą i wodospadem. Z drugiej strony są pewnie ogrody Moneta, nenufary, mostek japoński, szklarnie… To dziwne, urodziłam się tutaj w roku 1926, w roku śmierci Claude’a Moneta. Przez całe lata po jego odejściu, prawie pięćdziesiąt lat, te ogrody były zamknięte, zapomniane, opuszczone. Dzisiaj koło się obróciło i co roku dziesiątki tysięcy Japończyków, Amerykanów, Rosjan czy Australijczyków przemierzają kulę ziemską tylko po to, żeby powłóczyć się po Giverny. Ogrody Moneta stały się świątynią, mekką, katedrą… Zresztą te tysiące pielgrzymów lada chwila tu przybędą.
Patrzę na zegarek. Godzina 6.02. Jeszcze kilka godzin wytchnienia.
Idę dalej.
Między topolami a olbrzymimi lepiężnikami posąg Claude’a Moneta wpatruje się we mnie złośliwym spojrzeniem zirytowanego sąsiada, podbródek ma zarośnięty, ukryty pod brodą, głowę schowaną pod czymś, co z trudem przypomina słomkowy kapelusz. Cokół z kości słoniowej informuje, że popiersie zostało postawione tu w 2007 roku. Drewniany napis umieszczony obok głosi, że mistrz czuwa nad „łąką”. Swoją łąką! Pola, od strumyczka do Epte, od Epte do Sekwany, rzędy topoli, faliste zalesione wzgórza niczym miękkie fale morskie. Magiczne miejsca, które namalował. Nietykalne… Pokryte werniksem, uwiecznione po wsze czasy!
To prawda, o szóstej rano to piękne miejsce jest jak iluzja. Przede mną na wprost dziewiczy horyzont pól zbożowych, kukurydzianych, czerwonych maków. Ale nie będę wam kłamać. Łąka Moneta teraz prawie przez cały dzień to tak naprawdę parking. Dla ścisłości nawet cztery parkingi, które odchodzą od asfaltowej łodygi niczym asfaltowy nenufar. W moim wieku mogę sobie pozwolić to powiedzieć. Rok w rok patrzyłam – i to od dawna – jak krajobraz się zmienia. Wieś Moneta dzisiaj to dekoracja supermarketu!
Neptun idzie kilka metrów za mną, potem pędzi przed siebie, przemierza parking, sika na drewnianą barierę, biegnie dalej przez pole w stronę ujścia Epte do Sekwany, tego kawałka pola wciśniętego między dwie rzeki i nazwanego dziwnie – L’ile aux Orties – Wyspa Pokrzyw.
Wzdycham i idę dalej drogą. W moim wieku nie będę przecież za nim biegła. Patrzę, jak się oddala, potem wraca, jakby się ze mną przekomarzał. Waham się, czy go wołać. Jest wcześnie. Znowu znika w zbożu. Teraz Neptun cały czas tak się zachowuje. Biegnie sto metrów przede mną! Wszyscy mieszkańcy Giverny znają tego psa, ale niewielu z nich, jak myślę, wie, że to mój pies.
Przechodzę wzdłuż parkingu i kieruję się w stronę młyna des Chennevieres. To właśnie tam mieszkam.
Wolę wrócić przed tłumami. Młyn des Chennevieres jest z daleka najpiękniejszą budowlą w pobliżu ogrodów Moneta, jedyną wzniesioną wzdłuż strumyka, ale odkąd przerobili łąkę na pole blachy i opon, czuję się tam jak wsadzony do klatki gatunek na wymarciu, który ciekawscy przychodzą oglądać, podpatrywać, fotografować. Nad strumyczkiem są tylko cztery mostki, przez które przechodzi się z parkingu do miasteczka, a jeden z nich łączy oba brzegi tuż przed moim domem. Do osiemnastej czuję się osaczona ze wszystkich stron. Potem miasteczko znowu cichnie, łąka powraca do wierzb i Claude Monet może znów otworzyć swoje oczy z brązu, nie kaszląc w brodę zapachami węglowodorów.
Przede mną wiatr porusza las jasnozielonych kłosów, perlący się na czerwono od rosnących tu i ówdzie maków. Gdyby ktoś oglądał tę scenę na wprost, wzdłuż Epte, na pewno przywiodłaby mu na myśl obraz impresjonistyczny. Harmonia kolorów, pomarańczowych we wschodzącym słońcu, z jedną jedyną żałobną nutą, raptem jednym malutkim czarnym punkcikiem w głębi.
Starucha ubrana na ciemno. Ja!
Subtelna nuta melancholii.
Znowu krzyczę:
– Neptun!
Stoję tam długo, delektując się tym ulotnym spokojem, nie wiem, jak długo, co najmniej dobrych kilka minut, aż zjawia się jogger. Biegnie przede mną z MP3 wciśniętym w uszy. T-shirt. Adidasy. Wynurzył się na łące niczym anachronizm. Jest pierwszym, który tego dnia się tu pojawił i zakłócił obraz, po nim będą inni. Posyłam mu lekkie skinienie głowy, odwzajemnia je i oddala się pośród cykania elektronicznego konika polnego, które dobiega z jego słuchawek. Widzę, jak skręca w kierunku popiersia Moneta, małego wodospadu, tamy. Domyślam się, że wraca wzdłuż strumyka, uważając jak inni, by ominąć błoto na poboczu drogi.
Siadam na ławce. Czekam na dalszy ciąg. Nieunikniony.
Na parkingowej łące ciągle jeszcze nie ma żadnego autokaru, kiedy policyjna furgonetka zatrzymuje się gwałtownie na brzegu chemin du Roy między pralnią a moim młynem. Dwadzieścia kroków od leżącego w wodzie ciała Jeróme’a Morvala.
Wstaję.
Waham się, czy jeszcze raz, ostatni, zawołać Neptuna. Wzdycham. W końcu zna drogę. Młyn des Chennevieres jest tuż obok. Rzucam ostatnie spojrzenie na gliniarzy, którzy wysiadają z pojazdu, i odchodzę. Wracam do domu. Z wieży młyna na czwartym piętrze można o wiele lepiej obserwować przez okno wszystko, co się dzieje w okolicy.
I o wiele dyskretniej.

– 2 –

Inspektor Laurenę Serenac zaczął od odgrodzenia kilkumetrowej strefy wokół trupa, przymocowując do gałęzi drzew rosnących nad strumyczkiem szeroką pomarańczową taśmę plastikową.
Sceneria zbrodni pozwala przypuszczać, że zapowiada się skomplikowane śledztwo. Serenac pociesza się, mówiąc sobie, że wykazał się dobrym refleksem, kiedy zadzwonił telefon z komisariatu w Vernon: przybył tu wraz z trzema kolegami. W obecnej chwili głównym zadaniem pierwszego z nich, policjanta Louvela, jest powstrzymanie gapiów, którzy zaczynają się gromadzić wzdłuż strumyka. Jest ich tak dużo, że trudno sobie wyobrazić. Jeden z policyjnych wozów przejechał przez puste miasteczko, a po kilku minutach, można powiedzieć, wszyscy mieszkańcy zdążają w kierunku miejsca zbrodni. Bo na pewno mamy do czynienia z morderstwem. Nie trzeba było trzech lat szkoły policyjnej w Tuluzie, żeby mieć pewność. Serenac znowu obserwuje otwartą ranę w sercu, górną część otwartej czaszki i głowę zanurzoną w wodzie. Policjant Maury, najlepiej, jak się zdaje, wyszkolony specjalista z komisariatu w Vernon, zajmuje się ostrożnie zabezpieczaniem śladów kroków w ziemi tuż przed trupem i robieniem kopii odcisków w szybkoschnącym gipsie. To Serenac dał mu rozkaz uwiecznienia błotnistej ziemi jeszcze przed podejściem do trupa i zbadaniem go. Facet nie żyje, nie ucieknie, nawet nie zmartwychwstanie. Nie ma mowy, żeby naruszyć miejsce zbrodni, zanim będzie się miało wszystko na zdjęciu i w torebkach.

Na moście wynurza się inspektor Sylvio Benavides. Łapie oddech. Kilku mieszkańców Giverny odsuwa się, by go przepuścić. Serenac poprosił go, żeby się przeleciał aż do miasteczka Giverny, tuż obok, do górnej jego części, ze zdjęciem ofiary w ręku, i zebrał pierwsze informacje, a mianowicie zidentyfikował zamordowanego mężczyznę. Inspektor Serenac od dawna nie urzęduje już w Vernon, ale szybko się zorientował, że Sylvio Benavides działa bardzo skutecznie, gorliwie wykonuje rozkazy, organizuje wszystko, starannie przechowuje materiały. W zasadzie idealny zastępca. Benavides cierpi może na lekki brak inicjatywy… a właściwie… Serenac wyczuwa intuicyjnie, że to bardziej nadmierna nieśmiałość niż brak kompetencji. Facet oddany! No, oddany… Oddany swojej pracy gliniarza! Bo tak naprawdę to Benavides bierze swojego przełożonego, inspektora Laurenęa Serenaca, który jest świeżo po szkole policyjnej w Tuluzie, za coś w rodzaju niezidentyfikowanego obiektu policyjnego… Bo przecież, nawet wiedząc, że cztery miesiące temu zrobili Serenaca szefem komisariatu w Vernon, chociaż bez stopnia komisarza, czyż można brać poważnie – na północ od Sekwany – gliniarza, który nie ma trzydziestki, który rozmawia z byle kim jak z dobrym kumplem, ma akcent langwedocki, i który od początku zachowuje się cynicznie, nadzorując miejsce zbrodni?
Nie wiadomo, myśli Serenac. Ludzie są tu tak zestresowani… Nie tylko w policji. Wszędzie! Tu, w Vernon, jeszcze bardziej, na tym dużym przedmieściu Paryża, które udaje Normandię. Zna mapę swojego okręgu, granica Ile-de-France przebiega w Giverny, jakieś kilkaset metrów stąd, po drugiej stronie głównego nurtu rzeki.
Ale tu mieszkają Normandczycy, a nie paryżanie. I bardzo to podkreślają. To taki rodzaj snobizmu. Jakiś facet powiedział mu z całą powagą, że na granicy biegnącej wzdłuż Epte, tej śmiechu wartej rzeczki, w ciągu wieków poległo o wiele więcej ludzi niż nad Mozą i Renem…
Idioci!
– Inspektorze…
– Mów mi Lauren, do cholery… Przecież już cię prosiłem.
Sylvio Benavides się waha. Inspektor Serenac wykrzykuje mu to przy policjantach Louvelu i Maurym, z piętnastu gapiach i pływającym we krwi trupie. Jakby to był właśnie najlepszy moment, żeby dyskutować o tym, czy należy mówić sobie po imieniu.
– No, tak. No, dobrze, szefie… Myślę, że trzeba będzie posuwać się ostrożnie… Bez trudu zidentyfikowałem ofiarę. Wszyscy ją tu znają. Zdaje się, że to gruba ryba. Jeróme Morval. Znany chirurg okulista, jego gabinet znajduje się na avenue Prudhon w Paryżu w najdroższej dzielnicy. Mieszka w jednym z najpiękniejszych domów w miasteczku, przy ulicy Claude-Monet 71.
– Mieszkał… – uściśla Serenac.
Sylvio nie reaguje. Stoi z miną faceta, który dostał przydział na front wschodni. Z miną urzędnika przeniesionego służbowo do tych z północy, zwanych chtis…
Gliniarza wysłanego do Normandii… Patrząc na niego, Serenac uśmiecha się pod wąsem. To on, a nie jego zastępca, powinien się dąsać.
– Okay, Sylvio – mówi Serenac. – Dobra robota. Na razie nie ma się co stresować. Doszlifujemy CV później…
Serenac zdejmuje z haka pomarańczową taśmę.
– Ludo, to się nadaje do odcisków? Można tam podejść bez desek?
Ludovic Maury potwierdza. Policjant oddala się z różnymi odlewami gipsowymi, a tymczasem inspektor Serenac grzęźnie w błocie przy brzegu strumienia. Jedną ręką chwyta się gałęzi najbliższego jesionu, a drugą wskazuje nieruchome ciało.
– Podejdź tu, Sylvio. Popatrz. Nie uważasz, że jakoś dziwnie dokonano tej zbrodni?
Benavides podchodzi. Louvel i Maury również się odwracają, jak na komendę, jakby to była uroczystość promocji ich przełożonego.
– Przyjrzyjcie się ranie, chłopcy, tam, pod kurtką. Najwyraźniej Morval został zabity bronią sieczną. Nożem albo czymś podobnym. Trafiony w samo serce. Bez krwi. Zanim się wypowiedzą biegli sądowi, można wysunąć hipotezę, że to było przyczyną śmierci. Tylko że, przyglądając się śladom w błocie, można zauważyć, iż ciało było wleczone przez kilka metrów nad brzeg rzeczki. Dlaczego zadano sobie ten trud? Dlaczego przemieszczono trupa? A potem zabójca złapał kamień czy inny ciężki przedmiot takiej samej wielkości i rozwalił mu górną część czaszki i skroń. A to znowu po cholerę, w jakim celu?
Louvel podnosi nieśmiało rękę.
– Może Morval jeszcze żył?
– No, ale – słychać śpiewny głos Serenaca. – Biorąc pod uwagę wielkość rany, nie bardzo w to wierzę… A jeśli Morval jeszcze żył, dlaczego nie dostał na miejscu drugiego ciosu nożem? Po co było go przenosić, a potem dziurawić mu czaszkę?
Sylvio Benavides nic nie mówi. Ludovic Maury rozgląda się wokół. Na brzegu strumyka leży kamień. Wielkości dużej piłki futbolowej, pokryty krwią. Pobrał z niego wszelkie możliwe próbki. Stara się odpowiedzieć:
– Bo w pobliżu był kamień. Zabójca użył broni, którą miał pod ręką…
Serenacowi błyszczą oczy.
– Tu się z tobą nie zgadzam, Ludo. Przypatrzcie się dobrze temu miejscu, chłopcy. Jest coś jeszcze dziwniejszego. Popatrzcie na strumyk, dwadzieścia metrów. Co widzicie?
Inspektor Benavides i obaj policjanci nie spuszczają oczu z brzegów strumienia i nie rozumieją, do czego Serenac zmierza.
– Nie ma żadnego innego kamienia! – triumfuje Serenac. – Na całej długości rzeczki nie widać ani jednego innego kamienia. A jak się przyjrzeć trochę bliżej temu kamieniowi, nie ma wątpliwości, że on też został tu przyniesiony. Nie jest oblepiony suchą ziemią, przygnieciona pod nim trawa jest świeża… No to co tu robi ten opatrznościowy kamień? Zabójca go tutaj przyniósł, to się od razu rzuca w oczy…
Policjant Louvel próbuje odsunąć mieszkańców Giverny w stronę prawego brzegu strumienia, przed most, od strony miasteczka. Nie wydaje się jednak, żeby zgromadzeni przeszkadzali Serenacowi.
– Chłopcy – ciągnie inspektor – podsumowując, mamy do czynienia z następującym przypadkiem: Jeróme Morval został pchnięty nożem na drodze, zapewne był to cios śmiertelny. Potem morderca przywlókł go nad rzekę. Sześć metrów dalej. Następnie, jako że był perfekcjonistą, wygrzebał gdzieś w okolicy kamień, taki około dwudziestu kilo, i wrócił, by rozwalić nim Morvalowi mózg… I wcale na tym nie poprzestał… Zwróćcie uwagę na pozycję ciała w strumyku: głowa jest prawie całkowicie pod wodą. Uważacie, że to naturalna pozycja?

 
Wesprzyj nas