Po upadku muru berlińskiego Jutta Ditfurth jedzie do NRD, gdzie trafia na sprzeczności związane ze swoim pochodzeniem. Podąża śladami błyskotliwego ciotecznego pradziadka, barona Börriesa von Münchhausena, autora ballad, który wydawał się przyjacielem Żydów.


Antysemityzm wśród niemieckiej szlachty XIX i XX wieku miał wyjątkowe oblicze. W ich oczach to właśnie Żydzi byłi odpowiedzialni za rewolucję, obalenie monarchii oraz ustanowienie Republiki Weimarskiej. Otwarta nienawiść przejawiała się każdego dnia, nawet za zamkniętymi drzwiami domów. Dzieci nazywane były „Jungvolk” a wiele rzeczy robiono „aż do zagazowania”. O tych wspomnieniach opowiada autorka książki, Jutta Ditfurth.

W kręgach arystokratycznych często uważano Żydów za “obcych rasowo”, za zagrażających szlacheckiej “czystości krwi”. Do 1945 roku nie mieli oni czego szukać na zamkach i w dobrach rycerskich. To rzekomo Żydzi ponosili winę za rewolucje, klęski wojenne, obalenie monarchii i stworzenie Republiki Weimarskiej. Nienawiść do Żydów manifestowano bez jakichkolwiek skrupułów.

„W mojej rodzinie zachowały się pozostałości języka nazistowskiego. Nas, dzieci, nazywano niekiedy “Jungvolk”, albo robiono coś “aż do zagazowania”. Kiedy później po raz pierwszy usłyszałam – nie pamiętam już, w jakich okolicznościach – o wymordowaniu Żydów europejskich, postanowiłam, że nigdy nikogo nie nazwę “Żydem”, a przede wszystkim żadnego Żyda, ich bowiem nie chciałam w żadnym wypadku urazić. Słowo “Żyd” było – tak wywnioskowałam ze sprzecznych uwag dorosłych osób – szczególnie złośliwym wyzwiskiem.

Prababka Gertrud podziwiała swojego rosłego, “pragermańskiego” ojca Hermanna (…). Marzyła o czasach, kiedy ludzie jeszcze znali swoje miejsce, pokornie podporządkowywali się interesom obszarnika, ponieważ “umysły ludu […] nie są jeszcze zatrute przez obcych rasowo”: “W Saksonii-Altenburgu żaden Żyd nie mógł przebywać dłużej niż dwanaście godzin.”
Fragment książki

Jutta Ditfurth, ur. w 1951 roku w Würzburgu, jest socjolożką, publicystką i działaczką polityczną. Pracowała między innymi jako reporterka w Wielkiej Brytanii, Związku Radzieckim i w Stanach Zjednoczonych. W latach osiemdziesiątych XX wieku była przewodniczącą Partii Zielonych, w 1991 roku wystąpiła z niej i w tym samym roku została współzałożycielką Lewicy Ekologicznej. Opublikowała kilkanaście książek, między innymi: Feuer in die Herzen, Gegen die Entwertung des Menschen (1997), Ulrike Meinhof. Die Biografie (2007) i Krieg, Atom, Armut. Was sie reden, was sie tun: Die Grünen (2011).

Jutta Ditfurth
Baron, Żydzi i naziści
Przekład: Sława Lisiecka
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 18 lutego 2015

1

„Nie bawimy się z wami, bo ukrzyżowaliście Jezusa Chrystusa”.

1990: Podróż do NRD i w głąb dziejów pewnego rodu

Czego tutaj szukam? Majowe słońce świeciło na lasy nad turyńską wsią Langenorlą, przez której dolinę płynie rzeka Orla. Najpierw szłam kilka kroków za matką, ale i to nie mogło złagodzić moich sprzecznych uczuć. „Tutaj” oznaczało dawniej zamek. Widziałam resztki alei kasztanowców prowadzącej przez fosę do zamku. „Tam” były dobra rycerskie, a „tam, wysoko”, na wzgórzu, na samym krańcu wsi, Schimmersburg. Był to początek długiej podróży w głąb dziejów mojego rodu, pod której koniec spodziewałam się znaleźć odpowiedzi na nieznane mi jeszcze teraz pytania.

Kiedy w 1989 roku upadł mur berliński, zmarł mój ojciec Hoimar von Ditfurth. Obiecałam wtedy matce, Heilwig von Ditfurth, że za rok pojadę z nią do miejsc jej dzieciństwa i młodości. Już wkrótce zaczęłam żałować tej obietnicy, ale nie dlatego, że nie chciałam spełnić pragnienia matki, albo dlatego, że te miejsca znajdują się w NRD. Ta ostatnia okoliczność raczej budziła moją ciekawość, gdyż nie znałam NRD, a w Berlinie Wschodnim byłam wiele lat wcześniej. Podczas podróży maturalnej w 1969 roku obejrzałam Świętą Joannę szlachtuzów Brechta w teatrze przy Schiffbauerdamm, i już tej sztuki nie zapomniałam. W 1973 roku dwa lub trzy razy spacerowałam z przyjaciółmi po Berlinie Wschodnim. W księgarni im. Karola Marksa kupowaliśmy „Niebieskie tomy” – tak nazywaliśmy Dzieła zebrane Karola Marksa i Fryderyka Engelsa – i zawsze o północy musieliśmy opuszczać stolicę NRD.

Dla SED (Socjalistyczna Partia Jedności Niemiec) byłam później – z moimi poglądami antyautorytarnymi i ekologicznymi – swego rodzaju obcą (outsiderką), swego rodzaju fałszywą lewicą. Kiedy w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku uczestniczyłam w pierwszym ruchu protestującym przeciw budowie elektrowni atomowych i w ogóle występowałam przeciw programom atomowym na całym świecie, na Zachodzie i na Wschodzie, władze NRD uważały ludzi mojego pokroju za buntowników sprzeciwiających się mechanizacji pracy i za wrogów postępu. Nie otrzymałam już potem pozwolenia wjazdu do NRD, nawet wtedy, gdy w latach 1984-1988 byłam przewodniczącą Zielonych i inni działacze składali grzecznościowe wizyty Erichowi Honeckerowi. W resztkach moich skromnych akt „ofiary” Stasi znalazłam później polecenie podsłuchiwania mojego telefonu i adnotację: „Obiektowi ścigania należy w odmowie przekazać zdanie: «Pani wjazd do NRD jest obecnie niepożądany»”. To samo zdanie co do słowa słyszałam podczas każdej próby wjazdu. W 1990 roku NRD była dla mnie naprawdę obcym krajem.

Potem zniknęła granica niemiecko-niemiecka, a ja zimą, na przełomie lat 1989/1990, wybrałam się z przyjaciółmi w podróż po NRD, żeby poznać ten kraj, zanim przestanie istnieć. Znaleźliśmy przyjaciół, obserwowaliśmy szybkie natarcie zachodnioniemieckich nazistów oraz handlarzy nieruchomościami i zapełnialiśmy bagażniki samochodów książkami, które miano wyrzucić na śmietnik, aby zrobić miejsce dla przewodników turystycznych.

Tego majowego dnia 1990 roku mój dylemat nie polegał więc na braku zainteresowania NRD, ale raczej na tym, że miejsca dzieciństwa mojej matki nie były jakimiś tam zwyczajnymi mieszkaniami czy domami, tylko zamkami, dobrami rycerskimi i wielkimi majątkami ziemskimi. Była to więc podróż w feudalną przeszłość mojego rodu. Podróż – taką miałam nadzieję – w celu wyjaśnienia mitów, którymi przede wszystkim karmiły mnie moje starsze krewne. Nie znałam żadnych innych lewicowców, którzy przeżywaliby podobny konflikt.

Kiedy członkowie niegdysiejszych rodów szlacheckich posiadających wielkie majątki ziemskie – przywileje szlacheckie zostały podobno zlikwidowane w 1919 roku – opowiadają o miejscach swojego pochodzenia, mówią na przykład „Langenorla”. Nie mają jednak na myśli wsi ani mieszkających tam ludzi, tylko swoje (dawne) posiadłości. „Langenorla” znaczy dla nich zamek, dobra rycerskie, lasy, pola i łąki.

Wyprawy krzyżowe, wojny, wywłaszczenie chłopów i wyzysk robotników rolnych były podstawą panowania moich przodków, które zagwarantowali sobie dzięki paktowi z książętami saksońsko-altenburskimi, królami Prus, cesarzem Niemiec, ruchem volkistowskim i reżimem nazistowskim, aż w 1945 roku musieli opuścić kraj, a ich majątki zostały w NRD objęte reformą rolną.

W 1721 roku jeden z Beustów zlecił pewnemu włoskiemu architektowi budowę barokowego zamku Langenorla, otoczonego fosą, która czerpała wodę z rzeki Orli. Beustowie byli patronami kościoła i sprawowali w Langenorli władzę sądowniczą nad poddanymi. Dopiero w marcu 1851 roku wskutek rewolucji 1848/1849 roku zlikwidowano tamtejszy sąd patrymonialny i sprawy sądowe przejęło państwo, tzn. pobliski książęcy urząd powiatowy w Kahli. Oznaczało to wprawdzie, że mój prapradziadek nie mógł już nikogo skazywać i zamykać w więziennej celi w piwnicy swojego zamku, ale zachował patronat nad kościołem, plebanią i szkołą. To on decydował, kto zostanie księdzem, on też postanawiał, żeby uczniowie nie uczyli się zbyt dużo.

W marcu 1856 roku – moja prababka Gertrud miała sześć lat – czternastu mężczyzn zostało za „zwykłe i nadzwyczajne targnięcie się na cudzą własność”, popełnione na dobrach rycerskich Langenorla, skazanych przez Książęcy Trybunał Kryminalny na kary od sześciu dni do czternastu lat więzienia, od dwóch do czternastu miesięcy robót i od czterech miesięcy do czterech lat więzienia. Jakie popełnili przestępstwa? Z głodu „kłusowali” w lasach, a z pól uprawianych dla Beustów brali sobie koniczynę, buraki pastewne i ziemniaki. Kradzież drewna i kłusownictwo nie bez podstaw są ulubionymi tematami w literaturze XVIII i XIX wieku i oczywiście obficie wypełniają ówczesne akta sądowe. Także z Langenorli ludzie emigrowali wskutek nędznych warunków życia.

Wcale bym się nie zdziwiła, gdybyśmy w maju 1990 roku podczas tego objazdu zostały wypędzone ze wsi. Ale przyjęto nas miło. Ksiądz wypożyczył nam oryginał kroniki wiejskiej. Znajoma mojej matki z dzieciństwa – „mój ojciec był waszym leśniczym” – zaprowadziła nas na poddasze wiejskiego kościółka. Otworzyła drzwi, ja zaś stanęłam przed ogromnym portretem olejnym mojej prababki, baronowej Gertrud Elisabeth von Beust (1850-1936). Obok znajdowały się kolejne obrazy – około siedemnastu portretów moich przodków. Gertrud była córką Hermanna i Marie von Beustów.

Zimą, na przełomie lat 1948/1949, zamek został zgodnie z solidnym niemieckim planem opróżniony i zburzony. Powstały wówczas spory o tryb wyburzenia, w samej miejscowości i między różnymi władzami kulturalnymi istniał bowiem projekt wykorzystania zamku dla celów społecznych. Na koniec jednak wygrali ci, którzy chcieli usunąć symbol feudalizmu i pozyskać materiały budowlane na zagrody dla nowego chłopstwa. Gdzie indziej podobne konflikty rozwiązywano inaczej. W zamku Kochberg, siedzibie rodowej moich krewnych von Stein, major Armii Czerwonej i admirator Goethego ocalił dawny zamek Charlotte von Stein. Zamek Sahlis, który odegra jeszcze pewną rolę w tej książce, udało się ochronić lokalnej komórce Komunistycznej Partii Niemiec (KPD). Jedno i drugie stanowi dzisiaj tabu.

Portrety moich przodków wstawiono na poddasze kościoła w Langenorli przed czterdziestu dwoma laty. „My” przechowaliśmy je dla „was”, powiedziała miła kobieta. Moja prababka na obrazie w ogromnej złotej ramie była młoda, miała jasnorude loki i jasnozieloną suknię balową. Po raz pierwszy ujrzałam wtedy autorkę zagadkowej książki z mojego dzieciństwa.

Po ucieczce w 1945 roku przed Armią Czerwoną moi dziadkowie z Pomorza Przedniego osiedli w dobrach rycerskich Ditfurthów w Lemmie pod Hanowerem. Jako dziecko spędzałam tutaj prawie wszystkie wakacje. Moja babka Heilwig von Raven karmiła mnie mitami, wpajała szlacheckie zasady savoir-vivre’u dla dziewcząt i prawicową ideologię. Kiedy miałam około ośmiu lat, dała mi wspomnienia z życia mojej prababki Gertrud von Beust. Książka została „uratowana” z „kolumny uchodźców” – tajemnicze słowa, z którymi wzrastałam. Przeczytałam tę książkę.

Moje pierwsze pamiętniki. Zdumiewało mnie, że czyjeś życie zdaje się pasować do książki. Byłam zbita z tropu. Wojny, rytuały szlacheckie, moja matka jako dziecko, zwariowani krewni, romanse. Ale dlaczego prababka Gertrud odczuwała taki wstręt do Żydów? Kiedy pytałam o to swoją bardzo rozmowną babkę, milkła. W najlepszym razie słyszałam wieczne: „Tak to wtedy było”.

W mojej rodzinie zachowały się pozostałości języka nazistowskiego. Nas, dzieci, nazywano niekiedy „Jung-volk”*, który się bawi, albo robiło się coś „aż do zagazowania” („bis zur Vergasung”**). Kiedy później po raz pierwszy usłyszałam – nie pamiętam już, w jakich okolicznościach – o wymordowaniu Żydów europejskich, postanowiłam, że nigdy nikogo nie nazwę „Żydem”, a przede wszystkim żadnego Żyda, ich bowiem nie chciałam w żadnym wypadku urazić. Słowo „Żyd” było – tak wywnioskowałam ze sprzecznych uwag osób dorosłych – szczególnie złośliwym wyzwiskiem.

* Odniesienie do Deutsches Jungvolk, organizacji w strukturach Hitlerjugend dla chłopców w wieku 10-14 lat (przyp. tłum.).
** „bis zur Vergasung” w języku niemieckim oznacza „robić coś do zatracenia, do końca”; tu wyraźnie odnosi się do ludobójczej polityki Trzeciej Rzeszy (przyp. tłum.).

W ciągu następnych lat czytałam te wspomnienia wciąż od nowa. Prababka Gertrud podziwiała swojego rosłego, „pragermańskiego” ojca Hermanna, którego w czasach studenckich „dzięki niejednemu pojedynkowi” znano jako „walecznego koguta”. Był ponoć „entuzjastycznym patriotą”, a „jego ideał” stanowiły – na długo przed Bismarckiem – „niemiecka jedność i cesarstwo”. Rzesza wydawała się mojej prababce zagrożona, gdyż „jeszcze jednak siedział Barbarossa według legendy w Kyffhauser, a kruki skrzeczały wokół góry – jak dzisiaj znowu”. Tak pisała w 1929 roku i czekała na przywódcę, który przywróci „wspaniałość Rzeszy” (Friedrich Ruckert 1788-1866). Marzyła o czasach, kiedy „ludzie” jeszcze znali swoje miejsce, pokornie podporządkowywali się interesom obszarnika, ponieważ „umysły ludu […] nie są jeszcze zatrute przez obcych rasowo”: „W Saksonii-Altenburgu żaden Zyd nie mógł przebywać dłużej niż dwanaście godzin”.

Kiedy to pisała, pierwsza wojna światowa była już przegrana, kolonie stracone, a rewolucja listopadowa została wprawdzie stłumiona, ale ukochany cesarz był na wygnaniu, księstwo Saksonii-Altenburga przestało istnieć, moja babka zaś żyła w republice, której nienawidziła – w Republice Weimarskiej.

Księstwa saskie, w tym Saksonia-Altenburg, zostały przekształcone w nowo utworzoną Turyngię. Szlachtę zlikwidowano na mocy artykułu 109 weimarskiej konstytucji Rzeszy. Artykuł ów brzmiał: „Publiczno-prawne przywileje i ograniczenia, płynące z urodzenia lub przynależności do pewnego stanu, winny być zniesione. Oznaczenia szlachectwa uchodzą za część nazwiska i nie mogą być więcej nadawane”.

Rewolucja francuska, postrach szlachty, zwyciężyła jednak po stu trzydziestu latach. Władzę przejęli „obcy rasowo”, co było synonimem „żydowskich bolszewików”, cóż bowiem mogło być gorszego niż Żydzi, socjaldemokraci i komuniści?

Moją prababkę wcześnie nauczono, gdzie kryje się wróg. W połowie XIX wieku dziadkowie wpoili małej Gertrud i jej bliźniaczej siostrze Armgard nienawiść do Żydów. Franz i Charlotte von Holtzendorff często zabierali wnuczki do Bad Kósen. „Kuchengarten” był miejscem, do którego przychodzili wczasowicze, tam bowiem przy popołudniowej kawie odbywały się koncerty. „Pewnego dnia chciały się z nami bawić czarnowłose dzieci. Instynktownie uznałyśmy je za Żydów i wyjaśniłyśmy im: «Nie bawimy się z wami, bo ukrzyżowaliście Jezusa Chrystusa». Dzieci pobiegły do swojej matki, pani radcowej handlowej Reichenheim z Berlina, ale my pozostałyśmy przy swoim”. Prawdopodobnie chodziło tu o żonę berlińskiego kupca Leonora Reichenheima (1814-1868). Był on wówczas członkiem pruskiej izby deputowanych, a później narodowoliberalnej frakcji w Reichstagu Związku Północno-niemieckiego.

Francuski historyk Leon Poliakov napisał o XVIII wieku, że „lud chrześcijan” zawsze mógł dawać upust „swoim uczuciom do Żydów […]: Już na sam widok Żydów na porządku dziennym były szydercze śmiechy i wrzaski”. Mniej więcej dziewięćdziesiąt lat przed tym, zanim mała Gertrud obraziła w Bad Kosen żydowskie dzieci, berliński filozof Moses Mendelssohn napisał w 1780 roku do przyjaciela, że bez potrzeby nie wychodzi na ulicę. W tym „tak zwanym tolerancyjnym kraju żyję tak ścieśniony, tak ze wszystkich stron ograniczony wskutek prawdziwej nietolerancji, że ze względu na dobro swoich dzieci muszę zamykać się na całe dnie w fabryce jedwabiu […]”. Kiedy wieczorem idzie z żoną i dziećmi na spacer, jedno z dzieci pyta go: „Co woła za nami tamten chłopak? Dlaczego rzucają za nami kamieniami? Co myśmy im zrobili?”. A drugie dziecko mówi: „Tak, kochany tato […], prześladują nas zawsze na ulicach i wyzywają: Żydzi! Żydzi! Czy bycie Żydem jest dla ludzi takim wyzwiskiem?”. Ojciec Mendelssohn westchnął: „Ludzie, ludzie, do czegoście na koniec doprowadzili?”. Moses Mendelssohn wczuł się w Natana Mędrca (1779) Lessinga.

Kiedy bliźniaczki Gertrud i Armgard miały po dwanaście czy trzynaście lat, rodzice posłali je do szlacheckiego ewangelickiego konwiktu magdalenek w Altenburgu. Od 1705 roku był to chrześcijański zakład wychowawczy dla szlacheckich córek, poważana w tych kręgach „kuźnia kadr” dla protestanckich szlachcianek, które przygotowywano tutaj do objęcia ról na dworze monarszym, na zamku, w dobrach rycerskich albo, jeśli nie wyszły za mąż, do życia w konwikcie.

Kto jako dorosły musiał wydawać polecenia innym, kto nie mógł podważać hierarchii, lecz je narzucać, tego trzeba było w dzieciństwie nagiąć albo wręcz złamać. Pokolenie, które to przeżyło, zachowywało się podobnie wobec kolejnego pokolenia. Chłopców pochodzenia szlacheckiego zamykano od ósmego roku życia w zakładach kształcenia kadetów, dziewczęta często w konwiktach. Chociaż dzieci i młodzież bardzo cierpiały wskutek takiego wychowania – które jeszcze dzisiaj zachwyca niejednego wroga wychowania antyautorytarnego – ich celem musiało jednak być „przetrwanie”, aby nie przynosiły „hańby” rodzinie i stały się częścią elity społecznej. Ten rodzaj elitarnej „czarnej pedagogiki” często podsycał u osób, które deformował, ogromną nienawiść do ludzi mogących żyć swobodniej, bardziej świadomie i kosmopolitycznie.

Prababka Gertrud cierpiała, a jednak była dumna z tego, że przetrwała to „więzienie”. „Wierność obowiązkom” i pruski „patriotyzm” przełożonej hrabiny Elisabeth von Zedlitz-Trutschler podziwiała później jako „żołnierskie”. Dziewczęta musiały kłaniać się przełożonej i wychodzić z jej pokoju tyłem. Sypialnie, surowa kontrola ściśle ustalonego harmonogramu dnia, zakaz czytania określonych książek, dwa razy dziennie nabożeństwo, lekcje czytania Biblii, chrześcijańskie chorały. Były też kary: areszt pokojowy, zakaz mówienia, siedzenie przy oddzielnym stoliku albo bicie kijem po plecach. W ciągu dnia przypinano dzieciom tekturowe broszki hańby, na których wypisywano ich „przestępstwa”. Część planu nauczania stanowił chrześcijański antyjudaizm.

 
Wesprzyj nas