Znakomita, niezwykle poruszającą powieść o aktorze u schyłku kariery; studium miłości i straty oraz tego, w jaki sposób wyobrażenia kształtują wspomnienia. Mądra, smutna i przejmująco olśniewająca książka.


Czy istnieje różnica między pamięcią a wyobrażeniem? To pytanie leży u podstaw tej przepełnionej liryzmem i ciętym dowcipem powieści; ono również prześladuje Alexandra Cleave’a, aktora u schyłku kariery i życia.
Wspomina on swoją pierwszą – i możliwe, że jedyną – miłość (on miał piętnaście lat, jego wybranka ponad dwa razy więcej i na dodatek była matką jego najlepszego przyjaciela; uczucie okazało się dla chłopaka tyleż ekscytujące, co wyniszczające) oraz zmarłej samobójczą śmiercią córki, ogarniętej niezrozumiałym dla Cleave’a rodzajem szaleństwa.

Kiedy jako gasnący aktor nieoczekiwanie dostaje szansę ożywienia kariery rolą mężczyzny, który nie jest tym, za kogo się podaje, jego młoda partnerka z planu filmowego, odtwórczyni głównej roli – słynna, ale i niezwykle delikatna kobieta – nieświadomie pozwala Alexandrowi dostrzec różnicę pomiędzy tym, co naprawdę się zdarzyło, a tym, co zapamiętał.

Mądra, smutna i przejmująco olśniewająca książka.
“San Francisco Chronicle”

Wyborna. Cechą kwiecistej prozy Banville’a jest jej niespotykane piękno. Wypełniona urzekającymi ariami w trudnych tonacjach, opowieść ta jest niczym szalona, atonalna opera. Czyta się ją z pełnym osłupienia podziwem.
Charles Baxter, “The New York Review of Books”

Świetnie skonstruowana, pełna życia i intrygująca stylistycznie powieść. Jej zakończenie jest wstrząsające i naprawdę zaskakujące.
“The New York Times Book Review”

Charakterystyczna dla Banville’a proza podszyta niezwykłym humorem.
“The Plain Dealer”

Największe wrażenie robi język powieści. Każde zdanie to festiwal poetyckiego kunsztu autora.
“The New Yorker”

Piękna i głęboka historia o miłości, stracie i śmierci ze wzruszającą finałową sceną. Komitet w Sztokholmie nie powinien dłużej się wahać.
“The Financial Times”

Niezwykłe dzieło. Banville doskonale potrafi uchwycić ducha wieku dojrzewania, opisać seksualne pragnienia młodego ciała, emocje i erotyzm zacierające granicę pomiędzy rzeczywistością a fantazją. Pisze w tradycji Nabokowa, jego proza jest tak bogata, poetycka i niesamowicie obrazowa, że czytanie jej przypomina unoszenie się na falach jeziora pełnego masy migdałowej: robi się to powoli, doświadczając bogactwa smaków.
“The Independent” (Londyn)

Zapadająca w pamięć wizja uciekającej przeszłości – uciekającej tym szybciej, im bardziej chce się ją dogonić.
“The Columbus Dispatch”

Banville, pisarz o wyjątkowej precyzji i głębi emocjonalnej, z zabawną dociekliwością i urzekającą zmysłowością snuje pełną napięcia, dramatyczną opowieść o nieświadomości pożądania i ciężarze smutku.
“Booklist”

John Banville, autor piętnastu powieści, jest laureatem Nagrody Bookera, Nagrody Franza Kafki, James Tait Black Memorial Prize, Guardian Fiction Award, Lannan Literary Award for Fiction oraz Irish Book Award dla powieści roku. Mieszka w Dublinie. W serii Mistrzowie Prozy ukazały się jego Nieskończoności.

Precyzyjna, piękna, melodyjna, odświeżająca proza. Aby doznać oświecenia, trzeba schwycić światło, tak jak zrobił to Banville.

“The Times”

John Banville
Prawo do światła
Przekład: Jacek Żuławnik
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 4 lutego 2015


Billy Gray był moim przyjacielem, a ja zakochałem się w jego matce. Zakochać to może zbyt mocno powiedziane, ale nie znam łagodniejszego określenia, które by tutaj pasowało. Zdarzyło się to pół wieku temu. Miałem piętnaście lat, a pani Gray była trzydziestopięcioletnią kobietą.
Takie rzeczy łatwo się mówi, bo słowa same w sobie nie mają wstydu i nie bywają zaskoczone. Niewykluczone, że pani Gray wciąż żyje. Miałaby teraz ile – osiemdziesiąt trzy, osiemdziesiąt cztery lata? W tych czasach kiepski to wiek. A gdybym zechciał ją odnaleźć? To by dopiero były poszukiwania!
Chciałbym znów się zakochać, znów kochać, jeszcze jeden raz. Przyjęlibyśmy serię zastrzyków z małpich gruczołów i oboje, ona i ja, bylibyśmy tacy, jak pięćdziesiąt lat temu: bezsilni w uniesieniach. Ciekaw jestem, co u niej, oczywiście o ile nadal przebywa wśród żywych. Była wtedy nieszczęśliwa, tak bardzo nieszczęśliwa, na przekór swej dzielnej, niewyczerpanej wesołości, i mam nadzieję, że los się dla niej odmienił.
Co dziś, w tych łagodnych, jasnych dniach u schyłku roku, pamiętam o niej? Obrazki z odległej przeszłości tłoczą się w mojej głowie, nie zawsze potrafię oddzielić wspomnienia od tworów wyobraźni. Nie to, żeby między nimi istniały jakieś wielkie różnice, o ile w ogóle czymkolwiek się różnią. Niektórzy mówią, że nieświadomie wszystko sami na bieżąco wymyślamy, koloryzujemy i upiększamy, i jestem skłonny dać temu wiarę, albowiem rzeczywiście Pani Pamięć jest wielką i subtelną symulantką. Wspomnienia, gdy im się przyglądam, płyną wartkim strumieniem, niemającym początku, niezmierzającym ku żadnemu końcowi, przynajmniej nie takiemu, którego miałbym doświadczyć, chyba że mowa o ostatecznym końcu, kropce wieńczącej zdanie.
Rupiecie, które wyławiam z potoku szczątków – a czymże jest życie, jeśli nie stopniowym rozpadem? – i następnie wystawiam w szklanej gablocie, mogą się wydawać wybrane z rozmysłem, ale w rzeczywistości są przypadkowe; być może są reprezentatywne, może nawet przekonujące, ale tak czy owak, losowe.
Pani Gray miała dwa pierwsze objawienia w moim życiu, w odstępie kilku lat. Całkiem zresztą możliwe, że ta pierwsza kobieta wcale nie była nią, a tylko jej zwiastowaniem, że się tak wyrażę, lubię jednak myśleć o nich jak o jednej osobie. Był, rzecz jasna, kwiecień. Pamiętacie kwiecień z czasów naszej młodości: wrażenie płynnego pośpiechu, wiatr zgarniający błękit z nieba, ptaki siedzące jeden obok drugiego na pączkujących drzewach? Miałem dziesięć albo jedenaście lat. Wszedłem przez bramę kościoła pod wezwaniem Matki Bożej Niepokalanej, jak zwykle ze zwieszoną głową – Lydia mówi, że kiedy idę, wyglądam jak wieczny pokutnik – i zanim zobaczyłem tę kobietę, usłyszałem jej rower, a konkretnie świst opon, dźwięk, który wydawał mi się fascynująco erotyczny, kiedy byłem małym chłopcem, i nawet teraz, sam nie wiem czemu, wywołuje we mnie emocjonujące skojarzenia. Kościół stał na wzniesieniu. Kiedy podniosłem wzrok i ujrzałem ją, jak zbliża się, mając wieżę za plecami, przyszła mi do głowy elektryzująca myśl, że oto zstępuje z nieba, a ten szum, który słyszę, wcale nie pochodzi od kół toczących się po asfalcie, lecz jego źródłem są skrzydła młócące powietrze.
Jechała na luzie, niemal prosto na mnie, swobodnie odchylała się do tyłu i prowadziła jedną ręką. Miała na sobie gabardynowy płaszcz przeciwdeszczowy, którego poły łopotały jak, zgadza się, jak skrzydła, a także niebieski pulower, włożony na bluzkę z białym kołnierzykiem.
Widzę ją jak żywą! Chyba ją sobie wymyśliłem, to znaczy chyba wymyśliłem wszystkie te szczegóły. Miała szeroką, luźną spódnicę, którą wiosenny wiatr nagle schwycił i poderwał, odsłaniając wszystko, co znajdowało się pod spodem. O, tak.
Dziś wmawia nam się, iż nie ma żadnej różnicy w tym, jak obie płcie doświadczają świata, ale idę o zakład, że żadna kobieta nie zaznała tej mrocznej rozkoszy, która wypełnia każdego przedstawiciela męskiego rodu w dowolnym wieku, od dwu- do stulatka, na widok przypadkowo odsłoniętych intymnych części kobiecego ciała, jak je kiedyś uroczo nazywano. Wbrew temu, co sądzą kobiety, oraz, jak przypuszczam, rozczarowująco dla nich, to nie mignięcie ciała powoduje nasz zachwyt, nie ono sprawia, iż zasycha nam w gardle, a oczy wychodzą z orbit, lecz czynią to jedwabiste fałdki materiału stanowiące ostatnią osłonę kobiecej nagości i to na nich skupiamy wzrok. To nie ma sensu, wiem, ale gdyby w słoneczny dzień na zatłoczonej plaży stroje kąpielowe kobiet jakaś magiczna sztuczka przemieniła w bieliznę, wszyscy znajdujący się tam mężczyźni, od małych nagusków z wydętymi brzuszkami i tycimi siusiakami, przez umięśnionych ratowników, po mężów pantoflarzy z podwiniętymi nogawkami i chusteczkami na głowach powiadam: wszyscy w jednej chwili zamieniliby się w stado napalonych satyrów o przekrwionych oczach.
Myślę zwłaszcza o tych dawnych czasach, kiedy byłem młody, a suknie – wszystkie kobiety nosiły wtedy sukienki, z wyjątkiem golfistek i tej czy owej prowokacyjnej gwiazdy filmowej w plisowanych spodniach – przypominały żywą reklamę sklepu dostawcy okrętowego przez tę mnogość rodzajów i kształtów olinowania i ożaglowania: foki, kliwry, bezany, gorsety. Moja Pani na Rowerze, w podwiązkach i perłowobiałych atłasowych majtkach, werwą i wdziękiem nie ustępowała strymowanemu szkunerowi, nieustraszenie prującemu fale w kursie na północny zachód.
Wydawała się tak samo jak ja zaskoczona tym, co wiatr zrobił z jej skromnością. Spojrzała na siebie, potem na mnie, uniosła brwi, ułożyła usta, jakby chciała powiedzieć „O”, roześmiała się bulgocząco, wolną ręką niedbałym ruchem poprawiła i wygładziła spódnicę, zasłaniając kolana, i beztrosko pomknęła dalej, mijając mnie. Ujrzałem w niej zstępującą z nieba boginię, ale kiedy się odwróciłem, zobaczyłem zwykłą kobietę jadącą na dużym czarnym rowerze, kobietę w modnym podówczas płaszczu z pagonami i rozłożystymi połami, w pończochach z przekrzywionym szwem i z kanciastą fryzurą, jaką nosiła również moja matka.
Wjeżdżając w bramę, roztropnie zwolniła, aż zarzuciło przednim kołem. Dała sygnał dzwonkiem, po czym skręciła w lewo w Church Road.
Nie znałem jej, nigdy wcześniej jej nie widziałem, choć wydawało mi się, że znam wszystkich w naszym miasteczku i każdego mieszkańca widziałem przynajmniej raz. Czy ujrzałem ją ponownie? Czy to możliwe, że naprawdę była panią Gray, tą samą, która cztery albo pięć lat później w tak doniosły sposób zaistnieje w moim życiu? Nie potrafię na tyle dokładnie przypomnieć sobie rysów twarzy kobiety na rowerze, aby bez cienia wątpliwości stwierdzić, iż było to albo nie było pierwsze spotkanie z moją Venus Domestica, aczkolwiek z tęsknym uporem trzymam się myśli, że tak.
Tym, co tak bardzo wstrząsnęło mną podczas spotkania przed kościołem, rzecz jasna oprócz żywo podniecającego aspektu tej sceny, było poczucie, iż zostało mi dane wejrzenie do świata kobiecości i że na tę sekundę czy dwie dostąpiłem dopuszczenia do wielkiej tajemnicy. Emocjonował i zniewalał mnie nie tyle sam widok kształtnych kobiecych nóg i fascynująco skomplikowanej bielizny, co prosty, rozbawiony i wspaniałomyślny sposób, w jaki owa kobieta spojrzała na mnie i zaśmiała się gardłowo, a także nonszalancki, dwuznaczny wdzięk, z jakim poskromiła wydętą na wietrze spódnicę. Zapewne również z tej przyczyny moja pamięć połączyła ją w jedną osobę z panią Gray i dlatego ona i pani Gray są dla mnie dwiema stronami tej samej cennej monety, albowiem wdzięk i wspaniałomyślność były cechami, które ceniłem, lub też powinienem był cenić, u mojej pierwszej i, jak czasami nielojalnie myślę – przepraszam, Lydio – jedynej prawdziwej namiętności mojego życia.
Życzliwość, czy jak to kiedyś mówiono: łaskawość, dało się wyraźnie dostrzec w każdym geście pani Gray mającym jakikolwiek związek ze mną. Myślę, że nie przesadzam z tą czułością. Nie zasługiwałem na nią, dziś to wiem, ale skąd miałem wiedzieć wtedy, będąc młodym chłopcem, wciąż niedojrzałym i niedoświadczonym? Pisząc te słowa, dostrzegam w nich jękliwą próbę usprawiedliwienia się, pokrętną chęć uwolnienia się od winy. Prawda jest taka, że za mało ją kochałem, to znaczy kochałem ją zbyt słabo, bo po prostu mnie, młodego chłopca, nie było stać na więcej.
Myślę, że cierpiała przez to – tyle mam do powiedzenia w tym temacie, co, jak sądzę, nie powstrzyma mnie przed powiedzeniem dużo więcej.
Nazywała się Celia. Celia Gray. Nie brzmi dobrze to połączenie, prawda? Moim zdaniem nazwisko po mężu nigdy nie pasuje do imienia kobiety. Czy wszystkie one wychodzą za niewłaściwych mężczyzn tudzież za tych z niewłaściwymi nazwiskami? „Celia” i „Gray” tworzą niedobraną parę – najpierw przeciągłe syknięcie, po nim niezbyt głośne uderzenie, a twarde „g” w „Gray” jest zdecydowanie zbyt miękkie. Ona jednak nie była rozwlekła, w żadnym wypadku.
Jeżeli powiem, że była dorodna, to stare, solidne słowo zostanie błędnie zrozumiane i obarczone zbyt dużym ciężarem, dosłownie i w przenośni. Nie była piękna, przynajmniej nie w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, aczkolwiek wydaje mi się, że piętnastoletni chłopiec nie jest Parysem i nie może być uprawniony do wręczania złotego jabłka. Nie myślałem o niej jak o pięknej albo niepięknej kobiecie; obawiam się, że gdy początkowy blask zmętniał, w ogóle o tym nie myślałem, ale brałem ją, naturalnie z wdzięcznością, z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Nagły przebłysk pamięci, obraz, który nieproszony pojawił mi się w głowie, sprawił, że w ogóle zacząłem snuć wspomnienia. Nosiła coś, co nazywało się, zdaje się, półhalką – tak, znów o bieliźnie – był to taki śliski ciuszek do połowy uda, uszyty z łososiowego jedwabiu albo nylonu; gdy ją zdjęła, miała różowy ślad w miejscu, w którym gumka wpiła się w miękki srebrzysty brzuch, w boczki, a nawet, choć tam mniej dostrzegalnie, w plecy powyżej rozkosznie wydatnej pupy, mającej dwa głębokie dołeczki nad pośladkami i bliźniacze, ubite, fakturą lekko przypominające papier ścierny placki od siadania. Opasujący ją różowy ślad niewiarygodnie mnie pobudzał, przywodził bowiem na myśl pozostałość po delikatnej karze, wyrafinowanym cierpieniu – myślałem o haremie, a jakże, o piętnowaniu hurys i tym podobnych historiach – i leżałem przyklejony policzkiem do jej podbrzusza, czubkiem palca powoli wodziłem po zmarszczonej linii, mój oddech poruszał lśniącymi, ciemnymi włoskami u dołu brzucha, a ucho wychwytywało plumkanie i przelewanie się we wnętrznościach, towarzyszące nieustannemu procesowi przeistaczania materii. Wzdłuż tego nierównego, wąskiego śladu pozostawionego przez gumkę, tam gdzie krew zbierała się tuż pod powierzchnią, skóra zawsze była dużo cieplejsza.
Sądzę, że smakowałem również bluźnierczą myśl, iż ów różowy pas przypomina koronę cierniową. Ponieważ nasze poczynania przepajało łagodne, bo łagodne, ale jednak niezdrowe religianctwo.
Przerywam, żeby opowiedzieć albo chociaż wspomnieć o śnie, który miałem zeszłej nocy i w którym moja żona zostawiła mnie dla innej kobiety. Nie wiem, co to oznacza, o ile w ogóle niesie ze sobą jakiekolwiek znaczenie, ale muszę przyznać, że zrobiło na mnie wrażenie. Postaci ze snów w sposób oczywisty są i zarazem nie są tymi, za które je mamy; nie inaczej było w moim śnie – żona, weźmy jego główną bohaterkę, była niską, apodyktyczną blondynką.
Skąd wiedziałem, że ona to ona, skoro wcale siebie nie przypominała?
Zresztą ja też nie byłem fizycznie sobą, ale korpulentnym, ociężałym mężczyzną z obwisłymi workami pod oczami i poruszającym się ospale jak, powiedzmy, stary mors albo jakiś inny tłusty, niemrawy, wodolubny ssak; czułem, że mam wygięte w łuk, grube, twarde, szorstkie i szare, znikające za skałą cielsko. Tacy więc byliśmy w tym śnie, zagubieni dla siebie, ona jako nie ona i ja jako nie ja.
O ile mi wiadomo – czyli ile dokładnie? – moja żona nie ma homoseksualnych skłonności, ale we śnie była żywiołową, energiczną lesbijką. Przedmiotem jej przeniesionych uczuć okazała się osobliwa, drobna, przypominająca mężczyznę istota z rzadkimi bokobrodami, niemal niewidocznym wąsem i bez bioder, która, kiedy teraz o tym myślę, ewidentnie była sobowtórem Edgara Allana Poego. Co się tyczy samego snu, to nie będę was, ani samego siebie, zanudzał jego szczegółami. Zresztą, jak już wspomniałem, według mnie nie zapamiętujemy szczegółów, a nawet jeśli, to są one do tego stopnia okrojone, ocenzurowane i w ogóle wydumane, że tworzą zupełnie nową historię, sen we śnie, w którym oryginał podlega przemianie, tak jak zjawisko snu odmienia stan czuwania. Nie przeszkadza mi to nadawać snom tajemniczego, proroczego znaczenia. Mimo to jestem przekonany, że jest już za późno, żeby Lydia mnie zostawiła.
Wiem tylko, że rano obudziłem się przed świtem z przytłaczającym poczuciem straty, głodem uczuć i wszechogarniającym smutkiem. Zdaje się, że coś się wydarzy.
Sądzę, że byłem trochę zakochany w Billym Grayu, zanim zakochałem się po uszy w jego matce. Znów to słowo: kochać; jakże łatwo spływa z pióra. Dziwnie się czuję, myśląc w ten sposób o Billym. Jest w moim wieku. Przecież to nic niezwykłego – również wtedy był w moim wieku – a jednak zdumiewa mnie to. Czuję się, jakbym wszedł o stopień wyżej – a może zszedł o stopień niżej? – na drabinie starzenia. Czy poznałbym go, gdybym go dziś spotkał? Czy on poznałby mnie? Był wstrząśnięty, kiedy wybuchł skandal.
Jestem pewien, że szok publicznego napiętnowania podziałał na mnie równie silnie jak na niego albo nawet mocniej, tak myślę, ale zarazem zaskoczyła mnie furia, z jaką mnie odrzucił. W końcu ja nie miałbym nic przeciwko, gdyby Billy zaczął sypiać z moją matką, choć trudno było mi to sobie wyobrazić – moja wyobraźnia w ogóle nie ogarniała sytuacji, w której ktokolwiek sypiałby z moją mamą, z tą biedną, starą kobieciną; właśnie tak o niej myślałem: jak o biednej i starej kobiecinie. Billy’emu z pewnością nie dawało spokoju to, że musiał spojrzeć na swoją matkę jak na kobietę, której ktoś pożąda, mało tego: że tym kimś jestem ja. Cierpiał katusze, wyobrażając sobie, jak nadzy wtulamy się w siebie, leżąc na rozłożonym na podłodze w domu Cottera brudnym materacu. Przypuszczam, że nigdy nie widział matki bez ubrania, w każdym razie nie pamiętał tego.
To on jako pierwszy odkrył dom Cottera. Martwiłem się, czy pewnego dnia nie przyjdzie i nie natknie się tam na nas, na mnie i swoją matkę, podczas igraszek. Czy ona wiedziała, że Billy zna to miejsce? Nie przypomnę sobie. Jeżeli tak, to moja obawa nijak nie mogła się równać z żywym strachem, który musiała czuć na myśl, że syn mógłby nakryć ją podczas kochania się z jego najlepszym przyjacielem na starej, brudnej, pokrytej liśćmi podłodze.
Pamiętam, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem dom. Spacerowaliśmy nad rzeką wśród leszczyn, kiedy Billy zaprowadził mnie na wzgórze i nagle pokazał palcem widoczny pomiędzy koronami drzew dach. Z miejsca, w którym się znajdowaliśmy, nic więcej nie było widać, zresztą z początku nawet nie potrafiłem go dojrzeć, bo łupek był porośnięty intensywnie zielonym mchem, identycznym barwą jak listowie. Zapewne z tej przyczyny dom długo pozostawał w ukryciu i dlatego wkrótce miał stać się bezpiecznym miejscem schadzek dla mnie i pani Gray. Miałem ochotę zejść i natychmiast włamać się do niego – byliśmy młodymi chłopcami, szukaliśmy idealnego miejsca na siedzibę klubu – ale Billy nie chciał. Zdziwiłem się, bo przecież odkrył budynek, a nawet był już w środku – przynajmniej tak twierdził.
Myślę, że trochę bał się tego domu; może miał jakieś przeczucie albo uznał, że jest nawiedzony – i był, tyle że nie przez duchy, lecz przez nas, Lady Venus i jej rozbrykanego chłopca, którzy wkrótce mieliśmy regularnie go nawiedzać.

 
Wesprzyj nas