Wersal to dziś eleganckie, pełne przepychu muzeum. Historyk William Ritchey Newton w książce „Wersal. Za fasadą przepychu” opisał czasy, gdy miejsce to zamieszkiwało ponad tysiąc osób, ukazując w jaki sposób luksus przeplatał się w siedzibie francuskich królów z brudem, smrodem i niebezpieczeństwami czyhającymi na stłoczonych w zabudowaniach lokatorów.


William Ritchey Newton specjalizuje się w historii Wersalu. Jest jednym z najbardziej cenionych ekspertów zajmujących się historią pałacu, opublikował na jego temat liczne prace naukowe i fachowe artykuły. Niedawno wydana w Polsce książka jego autorstwa pt. „Wersal. Za fasadą przepychu” nie jest jednak opracowaniem skierowanym do znawców tematu, a gawędą pełną anegdot i ciekawostek, po którą może sięgnąć każdy czytelnik zainteresowany przeszłością.

Wersal w książce Newtona ma wiele twarzy. Nie zabrakło oczywiście tej, która przetrwała do współczesności czyli oblicza majestatycznego założenia architektonicznego, wyrażającego królewską potęgę i splendor. Taki Wersal znamy dzisiaj: zadbany, ociekający luksusem, olśniewający. Wywoływanie takich właśnie wrażeń było zamysłem Ludwika XIV, za którego panowania rozpoczęła się budowa pałacu i otaczających go, ciągnących się niemal po horyzont ogrodów, na miejscu małego zameczku myśliwskiego pozostawionego przez Ludwika XIII. Jednak dzisiejszy wygląd tej ogromnej posiadłości, sposób zaaranżowania muzeum, nie mówi zbyt wiele o życiu jej dawnych mieszkańców.

Newton zwraca uwagę na to, co kryło się za złoceniami, ścianami całymi w lustrach i marmurami reprezentacyjnych komnat. Z pasją opowiada o splątanym labiryncie 226 apartamentów, w których mieszkało ponad tysiąc osób. Już we wstępie do książki nadmienia, że materialne ślady tej społeczności są obecnie niemal niewidoczne. Fizycznie przetrwała jedynie ogólna symbolika budowli, a wspomnienie dawnych mieszkańców zachowało się jedynie w dokumentach, pamiętnikach i innych zapiskach dworzan. Newton przebadał je dokładnie.

Co najbardziej w nich zaskakuje to skala kontrastów z jakimi stykali się lokatorzy podparyskiego pałacu. Z jednej strony mieli okazję uczestniczyć w spektakularnym celebrowaniu władzy przez królów, podziwiać swoisty teatr, w którym klejnoty i zbytki grały równie ważną rolę co szlachetnie urodzeni bohaterowie tej sztuki. Z drugiej strony mieli liczne powody do narzekania. Przede wszystkim w pałacu panowały, poza królem: ścisk, bród i smród. Trudno sobie to dziś wyobrazić, ale w olśniewających komnatach wznoszono prowizoryczne kuchnie przypominające punkty polowej aprowizacji, a wywoływane przez nie zadymienie płynęło przez wersalskie korytarze. Do tego mieszkańcy dzień w dzień żyli pod groźbą pożaru nie mając przed nim żadnej ochrony prócz wiadra z wodą podawanego z rąk do rąk.

Aż do końca XVIII wieku Wersal nie posiadał ani sprzętu ani ludzi wyspecjalizowanych w walce z ogniem. A o nieszczęście nie było trudno, wszak cały pałac ogrzewano drewnem spalanym w kominkach. Dym brudził marmury i dekoracyjne gzymsy, a ogień nieustającą obawę przed pożarem. Kłopoty mogły wywołać też świece służące do oświetlania pomieszczeń jednak ryzyko minimalizował… utrzymywany na jak najniższym poziomie budżet na oświetlenie pałacowych wnętrz. O ile bale i inne odświętne wydarzenia otaczał blask tysięcy płomieni bijących od świec zgrupowanych w piramidy, o tyle na co dzień dworzanie przesiadywali niemalże w ciemnościach. W połączeniu z wieczną wilgocią wynikającą z niewystarczającego ogrzania ogromnych przestrzeni mogli poczuć się jak w ziemiance.

mieszkańcy dzień w dzień żyli pod groźbą pożaru nie mając przed nim żadnej ochrony prócz wiadra z wodą podawanego z rąk do rąk

Z pozostawionych przez lokatorów pałacu zapisków można wywnioskować, że niejedna osoba marząca o dworskiej posadzie u boku króla doznała srogiego rozczarowania gdy już te pragnienia się ziściły. Wersal, niezależnie od tego czy w państwie akurat panował dobrobyt czy niedobory finansowe, zawsze sprawiał mieszkańcom niemiłe niespodzianki, był workiem bez dna jeśli chodzi o wydatki na jego utrzymanie, a samo administrowanie tak wielką posiadłością, w opisywanych przez Newtona czasach, nastręczało niemożliwych do pokonania trudności.

Newton opowiada o perypetiach lokatorów, zachciankach królów, walorach i wadach pałacu z perspektywy znawcy, ale i pasjonata. Jego książka jest ciekawa, wręcz porywająca. Żywa narracja czyni z tej historycznej, znakomicie udokumentowanej lektury, interesującą kronikę życia codziennego w Wersalu i przypomina: „Nie wszystko złoto, co się świeci”.

Agnieszka Kantaruk

William Ritchey Newton opublikował do tej pory L’Espace du roi. La Cour de France au château de Versailles (Przestrzeń Króla. Dwór francuski w Wersalu) oraz La Petite Cour. Services et serviteurs a la Cour de Versailles au XVIIIe sicle (Mały dwór. Służby i słudzy na wersalskim dworze w XVIII wieku).

William Ritchey Newton
Wersal. Za fasadą przepychu
seria: Życie codzienne, tom 8
Tłumaczenie: Grażyna Majcher
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 18 lutego 2015

WSTĘP

Ludwikowi XIV udało się stworzyć architektoniczne lustro, w którym odbijały się jego splendor i majestat: szlachta królestwa, dwory europejskie, Francuzi – wszyscy do jesieni 1789 roku byli przekonani, że to w Wersalu znajdowało się centrum, biło źródło wszelkiej władzy. Historycy rozszyfrowali dworskie rytuały w oparciu o teksty Saint-Simona, małego genialnego diuka, zdolnego trzymać w napięciu czytelnika, przez pięćdziesiąt stron opisując jeden tylko ceremoniał taboretów, jak gdyby od dokładnego miejsca, jakie zajęła diuszesa, jego żona, zależały losy świata.
Inni pamiętnikarze odnotowali skrupulatnie obecność najmniej znaczących figurantów, odmalowując powitanie ambasadora Genui albo przyjęcie markiza de Dangeau do zakonu Notre-Dame Mont-Carmel. Wszyscy uznali, że bale, publiczne kolacje i zabawy odzwierciedlają bogactwo królestwa. Nawet świadek najbardziej niewrażliwy na przepych, jakim otaczał się Ludwik XIV, musiał przyznać, że w swym pałacu Wielki Król celebrował swoje panowanie zgodnie z rytuałem godnym Bizancjum, a spektakl ten mógł uśmierzyć ewentualne niepokoje sług i dworzan lepiej niż militarne zwycięstwo. Wyobraźcie sobie, że publiczność zaczynała się schodzić godzinę wcześniej, nim odźwierny zastukał do Sali Straży, obwieszczając: „Panowie, królewskie mięsiwo!”, co znaczyło „do stołu”, ale przecież najbardziej prestiżowy z władców mógł spożywać tylko mięso, na podobieństwo lwa, i dlatego słowo to odnosiło się do żywności w ogóle.

Przy wszystkich okazjach publicznych ten, który był źródłem prawa i dzierżył atrybuty władzy, był uosobieniem państwa. Najwięksi możni zdejmowali nakrycia głowy, a kobiety kłaniały się nisko przed okrętem* ustawionym na stole nakrytym do posiłku z wielkim ceremoniałem.

* Wyrób złotniczy w kształcie statku, w którym znajdowały się serwetki dla króla oraz zapachowe poduszeczki (przyp. tłum.).

Zbliżając się do takich przedmiotów, a tym bardziej posługując się królewskim kubkiem, karafką, talerzami, serwetkami czy siedziskami, człowiek kroczył ścieżką awansu społecznego, wskazywał innym zajmowaną w społeczeństwie pozycję i w konsekwencji cząstkę królewskiej władzy, jaką mógł dysponować.
W dzisiejszym, demokratycznym świecie ten skodyfikowany balet zdaje się niemal niezrozumiały. Tymczasem stanowi on inną formę hierarchii, która istnieje między ludźmi, od kiedy zaistniało społeczeństwo. Urodzenie, savoir-vivre, ogłada towarzyska pełniły rolę dzisiejszych kwalifikacji; natomiast talent do zostania dostrzeżonym, usłyszanym, zganionym lub usłuchanym przez tego, który stoi na szczycie hierarchii, jest atutem niezmiennym; to on pozwala przeniknąć do machiny władzy – w omawianym przez nas przypadku do machiny władzy pozornej – i stać się jednym z jej trybów.
Ciągła obecność w Wersalu była konieczna, by zdobyć lub umocnić pozycję nieustannie zagrożoną, nawet jeśli z pobytem w królewskiej stolicy wiązało się wiele niedogodności.

Co dziwne, materialne ślady tej społeczności są obecnie niemal niewidoczne. Tysiące turystów zwiedzają królewskie apartamenty, łącznie z prywatnymi komnatami, do których przed 1789 rokiem wstęp miały tylko nieliczne osoby blisko związane z monarchą. Natomiast mieszkania dworzan zniknęły, gdy Ludwik Filip przekształcił skrzydła północne i południowe w muzeum historii Francji. Podobną wymowę miało za III Republiki ulokowanie w tym miejscu Kongresu – nadzwyczajnego połączenia Zgromadzenia Narodowego i Senatu w celu zatwierdzenia lub modyfikacji konstytucji lub, do 1958 roku włącznie, wyboru prezydenta – oraz archiwum tej instytucji poniżej, tam, gdzie znajdowały się kuchnia, kredensy i piwnice. Ogólna symbolika budowli przetrwała, lecz trudno wyobrazić sobie, że ta architektura władzy zastąpiła labirynt apartamentów, w którym usiłowali żyć dworzanie i słudzy Wielkiego Króla.
Niniejsza książka jest zatem próbą rekonstrukcji świata, z którego nie zachowały się nawet pozostałości materialne. Niemniej dzięki obfitej korespondencji i sprawozdaniom dyrektora generalnego Budowli Królewskich oraz gubernatora pałacu jesteśmy wstanie uchwycić problemy codziennego życia w Wersalu: próby komfortowego urządzenia przyznanego lokum, grę wpływów, sprzeczne z przepisami przysługi i różnorakie pałacowe kłopoty. Odsłaniają się wówczas kulisy Wersalu: 226 apartamentów, w których stłoczonych było dobre tysiąc osób, z czego część sypiała w garderobie pana lub na pryczy. Adnotacje dotyczące wygód – wody, ognia, żywności – uzmysławiają, że życie w tym pałacu było doprawdy dziwne, a zdobywanie pozycji wymagało codziennych wyrzeczeń, swoistej ascezy, którą królewscy lokatorzy coraz gorzej znosili.
Z tego punktu widzenia nasze dociekania ujawniają również ciągłe napięcia między władcami, dworzanami oraz dostawcami towarów i usług. Kiedy pieniędzy i urzędów do rozdania było dużo, od społeczności Wersalu bił wręcz oślepiający blask władzy. Lecz jeśli zabrakło jednej lub drugiej ingrediencji – jak to miało miejsce pod koniec panowania Ludwika XV, po katastrofalnej wojnie siedmioletniej, albo po 1780 roku, kiedy skarb zaświecił pustkami – królestwo zastygało w bezruchu; tylko przybywało skarg na mieszkania niegodne rangi, na niezapłacone rachunki i na coraz gorszy stan budynków. Lustro traciło połysk i każdy kolejny władca winien był odświeżać jego podlew. Lecz musiał przy tym uwzględniać aktualne stosunki sił, ewolucję poglądów i dominujących gustów, jak również konkurencję, choćby ze strony osiemnastowiecznego Paryża.

Tak więc w okresie, o którym piszę w tej książce, czyli w czasie panowania trzech królów, toczyła się bezpardonowa walka, nawet jeśli florety były wyposażone w ochraniacze – tak nakazywały etykieta i uprzejmość. Ambicją królów nadal było wyróżnianie i upokarzanie, by krótko trzymać przedstawicieli władzy,musieli jednak stosować odpowiednią formę i towarzyszący jej dyskurs.

Przez cały wiek XVIII dwórWersalu cechowała sprzeczność nie do pokonania. Za pałacową fasadą współistniały splendor i nędza, wielka gala i ubóstwo, dekoracja i przeżywana rzeczywistość. Był to teatr władzy, w którym sztuka miała być grana do końca, pomimo że widzowie byli już mniej liczni i zblazowani, budynki powoli popadały w ruinę, a stare instalacje techniczne coraz częściej zawodziły. Jak w teatrze, tak w tym pałacu entre cour et jardin widzowie – ówcześni i późniejsi – zwracali większą uwagę na to, co działo się od strony reprezentacyjnego „dziedzińca”, naszym zaś zamiarem jest przedstawienie tego, co działo się od strony „ogrodu” – w niezbędnych kulisach Wersalu.

Springfield, Tennessee, sierpień 2008

 
Wesprzyj nas