Klimatyczna zimowa powieść z pogranicza horroru i dramatu obyczajowego. Akcja rozwija się równolegle na dwóch płaszczyznach czasowych – współcześnie oraz na początku XX wieku.


Rok 1908. Sarah Harrison Shea w niewyjaśnionych okolicznościach traci swoją córkę, by kilka dni później, przy pomocy tajemniczego rytuału, „obudzić” ją.

Czasy współczesne. Matka Ruthie i Fawn znika bez śladu, pozostawiając po sobie puste talerze.
A to dopiero początek opowieści…

Zimowe dzieci to powieść z pogranicza horroru, dramatu obyczajowego i thrillera. Przeszłość splata się w niej z teraźniejszością, wybory dokonane sto lat temu maja poważne konsekwencje w przyszłości. Ludzie żyjący w ubiegłym wieku realnie wpływają na losy współczesnych. Nic nie jest jednoznaczne, rozsadek łączy się z szaleństwem, logika z wiarą, a rozpacz z radością.

Zagmatwane historie mężczyzn i kobiet rozgrywają się na przestrzeni wielu lat, pośród skutych lodem i przyprószonych śniegiem krajobrazów. Przeszłość przenika się z teraźniejszością, by pokazać, jak bardzo czas podlega interpretacji i jak „tamto” może kształtować „obecne”. Zmarli ożywają, a żywi odchodzą do świata umarłych, by tam szukać odpowiedzi na swoje niepokojące pytania.

W całej powieści wieje chłodem, jednak od czasu do czasu robi się gorąco. Ten horror – do którego bardziej pasuje określenie: współczesna powieść grozy – jest pretekstem, żeby pokazać wiele kontrastów. Są to kontrasty mocne, wyraźne, czarno-białe niczym zimowy krajobraz.

Zimowe dzieci – tak nas nazywa Gertie, chociaż ja wciąż żyję. Egzystujemy jednak poza normalnym światem, a właściwie na jego granicy. Zresztą, prawdę mówiąc, czuję się niewiele bardziej rzeczywista niż duch.

Jennifer McMahon urodziła się w 1968 roku w stanie Connecticut. Pierwsze próby literackie podejmowała już w trakcie studiów, początkowo były to wiersze, później dłuższe fabuły. Zanim w 2000 roku całkowicie poświęciła się pisaniu, zajmowała się różnymi rzeczami: malowała domy, pracowała na farmie, dostarczała pizzę, pomagała bezdomnym i była konsultantem rodziców dzieci z chorobami psychicznymi.
Poza Zimowymi dziećmi napisała jeszcze pięć powieści: The One I Left Behind, Don’t Breathe a Word, Dismantled, Island of Lost Girls, Promise Not to Tell. Każda z nich trafiła na listę bestsellerów „New York Timesa”. Mieszka w Vermont.

Jennifer McMahon
Zimowe dzieci
Przekład: Maciej Potulny
Wydawnictwo Media Rodzina
Premiera: 5 marca 2015


Miałam dziewięć lat, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam śniącego.

To było wiosną, zanim tato odprawił cioteczkę – i zanim odszedł na zawsze mój brat Jacob. Poprzedniej jesieni moja siostra Constance wyszła za mąż i przeprowadziła się do raniteville. Buszowałam w lesie niedaleko Czarciej Dłoni, gdzie tatko nie pozwalał nam się bawić. Drzewa już zaczęły wypuszczać listki, tworząc nad głową soczyście zielony baldachim. Słońce przygrzewało i w całym lesie unosił się intensywny, ziemisty zapach. Tu i ówdzie pod bukami, klonami i brzozami kwitły wiosenne kwiaty: trójlisty, psiząby i moje ulubione arizemy, zabawne drobne kwiatki skrywające tajemnicę – wyglądały jak maleńkie ambony ze stojącym w środku księdzem, którego widać dopiero, kiedy odchylisz pasiasty daszek. Cioteczka mi to pokazała. Nauczyła mnie też, że można wykopywać ich bulwy i gotować jak rzepę. Właśnie znalazłam jeden z nich i odchyliłam płatek, szukając pod nim malutkiej postaci, kiedy usłyszałam zbliżające się w moim kierunku wolne, miarowe kroki. Był to szelest stóp rozgarniających suche liście i potykających się o korzenie. Chciałam się rzucić do ucieczki, ale sparaliżował mnie strach. Zdążyłam jedynie kucnąć za skałą, gdy ten ktoś wszedł na polanę.
Od razu ją poznałam – to była Hester Jameson. Tyle że Hester nie żyła od dwóch tygodni – zmarła na tyfus.

Poszliśmy z tatą i Jacobem na jej pogrzeb, widziałam, jak ją chowają na cmentarzu za kościołem przy Żurawinowej Łące. Byli tam wszyscy z mojej szkoły w swoich najlepszych niedzielnych ubraniach. Ojciec Hester, Erwin, prowadził skład konny Jameson’s Tack and Feed Shop. Tego dnia miał na sobie czarny płaszcz z wystrzępionymi rękawami i wciąż wycierał zaczerwieniony nos. Obok stała jego żona Cora Jameson, tęga szwaczka, która posiadała własny warsztat w mieście. Pani Jameson łkała w koronkową chusteczkę. Całym jej ciałem co chwila wstrząsały spazmy i dreszcze. To nie był pierwszy pogrzeb, w którym brałam udział, ale nigdy przedtem nie widziałam pogrzebu żadnego z moich rówieśników. Najczęściej były to osoby bardzo stare albo bardzo młode. Nie mogłam oderwać wzroku od trumny. Jej rozmiar był dopasowany do dziewczynki takiej jak ja. Wpatrywałam się w drewnianą skrzynię tak długo, aż zakręciło mi się w głowie, i zastanawiałam się, jakie to uczucie być zamkniętym w środku.

Tato musiał to zauważyć, bo wziął mnie za rękę, lekko ścisnął moją dłoń i przyciągnął mnie do siebie. Wielebny Ayers, wtedy jeszcze bardzo młody, powiedział, że Hester jest wśród aniołów. Nasz stary kaznodzieja, wielebny Phelps, był przygarbiony, półgłuchy i nic z tego, co mówił, nie miało sensu – używał wielu strasznych metafor dotyczących grzechu i zbawienia. Jednak kiedy potem przemówił wielebny Ayers, patrząc roziskrzonymi niebieskimi oczami, ogarnęło mnie uczucie, jakby każde słowo kierował bezpośrednio do mnie.

„– Ja jestem ten sam. I aż do jego siwizny będę dźwigał. Będę działał, aby nieść i dźwigać, i ocalać”.

Po raz pierwszy zrozumiałam słowo Boże, ponieważ to wielebny Ayers je wygłosił. Wszystkie dziewczęta wciąż powtarzały, że jego głos potrafi ł udobruchać nawet samego diabła. Epoletnik z czerwonymi skrzydłami zaskrzeczał na pobliskiej leszczynie. Nastroszył czerwone pióra i śpiewał, śpiewał z całej siły, niemal hipnotycznie. Nawet wielebny Ayers przerwał kazanie, żeby zerknąć w jego kierunku.

Pani Jameson padła na kolana, lamentując. Pan Jameson próbował ją podnieść, ale zabrakło mu sił. Stałam koło taty i trzymałam go za rękę, kiedy ziemia zaczęła zasypywać trumnę biednej Hester Jameson. Hester miała wystające przednie zęby, ale ładną, delikatną twarz. Była najlepsza z całej klasy w arytmetyce. Pewnego razu dała mi na urodziny liścik z kwiatem między kartkami. To był fiołek, zasuszony i doskonale zachowany. „Niech ten dzień będzie dla Ciebie równie wyjątkowy, jak Ty” – napisała idealnym, pochyłym pismem. Włożyłam go do mojej Biblii i przechowywałam przez parę lat, aż się rozsypał w proch albo wypadł – już nie pamiętam.
Teraz, dwa tygodnie po jej własnym pogrzebie, Hester pod postacią śniącego zauważyła mnie w lesie, kiedy chowałam się za skałą. Nigdy nie zapomnę jej wzroku – przerażonych oczu człowieka, który się zbudził ze strasznego koszmaru i jeszcze nie wie, gdzie jest.

Już przedtem słyszałam o śniących. W szkole nawet bawiliśmy się w grę, podczas której jedno dziecko udawało truposza i kładło się w kręgu z fiołków i niezapominajek. Wybrany gracz podchodził i szeptał mu do ucha magiczne słowa, po których truposz wstawał i gonił resztę dzieci. Kogo złapał, ten „umierał” następny.
Możliwe, że z Hester Jameson też bawiłam się w tę grę.

Słyszałam przekazywane szeptem plotki o śniących, których przywoływali z zaświatów pogrążeni w żalu mężowie i żony, ale byłam pewna, że istnieją jedynie w opowieściach, które stare kobiety lubią sobie opowiadać przy maglu albo podczas cerowania pończoch – myślałam, że są jedynie wytworem fantazji, że wymyślono ich dla zabicia czasu albo po to, żeby pod wieczór przepędzić do domów podsłuchujące za oknami dzieci.
Do tego dnia byłam pewna, że Bóg w swej bezgranicznej mądrości nie dopuściłby do powstania tak nienaturalnych istot.

Stałyśmy z Hester niecałe dziesięć stóp trzy metry od siebie. Jej błękitna sukienka była podarta i uwalana błotem, a włosy w kolorze lnu wyglądały jak strąki. Otaczał ją zatęchły zapach wilgoci i ziemi, ale spod niego przebijało coś jeszcze – gryzący, tłusty swąd spalenizny, jakby ktoś zdmuchnął świecę łojową.
Popatrzyłyśmy sobie w oczy. Chciałam coś powiedzieć, zawołać ją po imieniu, ale zdołałam wykrztusić jedynie zdławiony syk:
– Hss…
Hester uciekła w głąb lasu jak spłoszony królik. Nie mogłam się ruszyć. Musiałam wyglądać żałośnie, rozpłaszczona na skale niczym jakiś glon.
Tymczasem ścieżką wiodącą z Czarciej Dłoni nadbiegła druga postać. Wołała Hester po imieniu.
To była jej matka, Cora Jameson.
Widząc mnie, zatrzymała się. Miała czerwoną z wysiłku twarz i oszalały wzrok. Ciężko dyszała, jej twarz i ramiona pokrywały zadrapania, we włosach widziałam gałązki i suche liście.
– Nikomu ani słowa – powiedziała.
– Ale dlaczego? – zapytałam, wychodząc zza skały.
Popatrzyła prosto na mnie – a właściwie, przeze mnie, jakbym była zakurzoną szybą w oknie.
– Może kiedyś będziesz kochać kogoś tak bardzo, że sama to zrozumiesz, Saro.
Po tych słowach pobiegła za córką w las.

Później opowiedziałam cioteczce o tym zdarzeniu.
– Czy to naprawdę możliwe? – zapytałam. – Zmarłych można wskrzesić? (…)
Długo patrzyła na mnie w milczeniu z pochyloną głową. Jej wąskie, ciemne oczy przewiercały mnie na wylot.
– Tak – odpowiedziała w końcu. – Jest na to sposób. Niewielu o nim wie, ale ci, którzy go znają, przekazują tę wiedzę kolejnym pokoleniom. Sama na pewno nie będę miała dzieci, a ty jesteś najbliższą osobą, którą w pewnym sensie mogę nazwać krewną, więc zdradzę ci ten sekret. Napiszę ci wszystko, co wiem o śniących. Potem włożę te kartki do koperty i zapieczętuję woskiem. Schowasz ją i otworzysz dopiero pewnego dnia, kiedy uznasz, że jesteś gotowa.
– Skąd będę wiedziała, że jestem gotowa? – zapytałam.
Uśmiechnęła się, odsłaniając drobne zęby, spiczaste jak u lisa i pokryte brązowymi tytoniowymi plamami.
– Będziesz wiedziała.

 
Wesprzyj nas