Nowe wydanie fascynującej, wielowątkowej powieści Umberto Eco, po mistrzowsku balansującego między erudycją i schematami kultury popularnej.


Trzej mediolańscy intelektualiści, zainteresowani historią i naukami hermetycznymi, zaczynają snuć hipotezy ma temat tajnych zamierzeń templariuszy i legendarnych różokrzyżowców, którym przypisywano dążenia do zawładnięcia światem. Bohaterowie powieści wymyślają własny Plan.

Tymczasem na ich drodze stają zagadkowe postacie, a nagromadzenie niesamowitych wypadków sprawia, że zacierają się granice rzeczywistości. Odkrywanie rzekomej prawdy przeradza się w obsesję. Rezultaty dociekań prowadza do sytuacji znacznie bardziej dramatycznych niż ktokolwiek mógł to przewidzieć. Dochodzi nawet do zbrodni.

Czym jest ta niezgłębiona dotąd tajemnica owych tajemnych zgromadzeń? – na to pytanie autor nie udziela jasnej odpowiedzi, podejmując z czytelnikiem wyszukaną grę intelektualną i zachęcając do własnych wniosków i poszukiwań.

W tej fascynującej, wielowątkowej powieści Eco zastanawia się nad spiskową teorią dziejów i jak zwykle po mistrzowsku balansuje między erudycją i schematami kultury popularnej, zaspokajając gusty szerokiego kręgu odbiorców literatury.

Umberto Eco – jeden z najsłynniejszych naukowców i pisarzy XX wieku, urodził się w Alessandrii w Piemoncie w 1932 roku. Region ten jest położony przy granicy włosko-francuskiej. Uważa się, że Piemontyczycy mają silne poczucie niezależności, charakterem bardziej przypominają flegmatycznych Francuzów niż wybuchowych Włochów z południa. Eco często przywołuje wychowanie w tamtejszej kulturze, które miało silnie naznaczyć jego pisarski temperament: „Niektóre elementy tamtego myślenia są dla mnie fundamentalne: sceptycyzm i niechęć do retoryki, niepopadanie w przesadę, nieczynienie pompatycznych założeń”.
Wierny swemu przeświadczeniu, że podział na kulturę niską i wysoką nie ma żadnego uzasadnienia, a erudycję można z powodzeniem połączyć z sensacyjną akcją, w roku 1980 wydał swoją pierwszą powieść, Imię róży, która przyniosła mu wielką sławę i stała się jednym z największych bestsellerów w historii literatury. Przetłumaczona na trzydzieści języków, doczekała się również adaptacji filmowej.
Kolejne powieści – Wahadło Foucaulta (1988) i Wyspa dnia poprzedniego (1994), Baudolino (2000), Tajemniczy płomień królowej Loany (2004) oraz najnowsza, Cmentarz w Pradze (2010) – utwierdziły pisarską sławę Eco. Niezwykła umiejętność łączenia powieści sensacyjnej, historycznej i traktatu filozoficznego, ogromna wiedza oraz głęboka znajomość konwencji narracyjnych pozwalają mu tworzyć fabuły wielowarstwowe, atrakcyjne zarówno dla miłośników powieści detektywistycznych jak i czytelników o wyrafinowanych gustach literackich.

Umberto Eco
Wahadło Foucaulta
Przekład Adam Szymanowski
Oficyna Literacka Noir Sur Blanc
Premiera: 16 kwietnia 2015

3

In hanc utilitatem clementes angeli saepe figuras,
characteres, formas et voces invenerunt proposueruntque
nobis mortalibus et ignotas et stupendas
nullius rei iuxta consuetum linguae usum significativas,
sed per rationis nostrae summam admirationem
in assiduam intelligibilium pervestigationem,
deinde in illorum ipsorum venerationem et amorem
inductivas.

Johannes Reuchlin, De arte cabalistica,
Hagenhau 1517, III

Było to dwa dni wcześniej. Tego czwartku wylegiwałem się w łóżku i nie mogłem się przemóc, żeby wstać. Przyjechałem poprzedniego popołudnia i zadzwoniłem do wydawnictwa. Diotallevi był nadal w szpitalu, a Gudrun ogarnął nastrój pesymizmu: ciągle tak samo, a więc coraz gorzej. Nie miałem dość odwagi, by go odwiedzić.
Natomiast Belba nie było w biurze. Gudrun powiedziała mi, że zadzwonił i oznajmił, iż musi wyjechać w sprawach rodzinnych. Co za rodzina? Dziwne, że zabrał edytor tekstu — Abulafię, jak go teraz nazywał — wraz z drukarką.
Gudrun wyjaśniła, że zainstalował edytor w domu, żeby dokończyć jakąś pracę. Po co tyle zachodu? Nie mógł pisać na miejscu?
Poczułem się jak bezdomny. Lia miała wrócić z dzieckiem dopiero w przyszłym tygodniu. Poprzedniego wieczoru wstąpiłem do Piladego, ale nikogo nie zastałem.
Obudził mnie telefon. Był to Belbo, którego głos dochodził jakby z daleka, zmieniony.
— Co tam? Skąd pan dzwoni? Uznałem pana za zaginionego w Libii w jedenastym…
— Niech pan nie żartuje, Casaubon, chodzi o poważną sprawę. Jestem w Paryżu.
— W Paryżu? Przecież to ja miałem tam jechać! To ja muszę wreszcie zwiedzić Conservatoire!
— Raz jeszcze proszę, by pan nie żartował. Jestem w budce… nie, właściwie w barze, nie wiem, czy mogę prowadzić długie rozmowy…
— Jeśli z powodu braku żetonów, proszę zamówić collect call. Nie zamierzam się stąd ruszać.
— Nie chodzi o żetony. Jestem w tarapatach. — Zaczął mówić szybko, żebym nie mógł mu przerwać. — Plan. Plan jest autentyczny. Tylko proszę nie mówić, że to oczywiste. Szukają mnie.
— Ale kto? — Trudno mi było w pierwszej chwili domyślić się, o kogo mu chodzi.
— Templariusze. Na Boga, Casaubon, wiem, że mi pan nie uwierzy, ale wszystko było prawdą. Myślą, że mam mapę, dopadli mnie, zmusili do przyjazdu tutaj. Chcą, żebym w sobotę o północy znalazł się w Conservatoire, w sobotę, pojmuje pan, w noc świętojańską… — Mówił chaotycznie i nie byłem w stanie nadążyć za tokiem jego myśli. — Nie chcę tam iść, uciekam, Casaubon, bo mnie zabiją. Trzeba zawiadomić De Angelisa — nie, to nic nie da — błagam, tylko żadnej policji…
— No więc co?
— No więc sam nie wiem, proszę odczytać dyskietki na Abulafii, w tych dniach wszystko na nich zapisywałem, nawet to, co się stało w ciągu ubiegłego miesiąca. Pana nie było, nie wiedziałem, komu o tym opowiedzieć, wprowadzałem więc informacje do pamięci przez trzy dni i noce… Proszę posłuchać. W biurze, w szufladzie mojego biurka, znajdzie pan kopertę z dwoma kluczami. Duży jest od domu na wsi, mały do mieszkania mediolańskiego. Niech pan tam pójdzie i przeczyta wszystko, a potem sam zdecyduje, czy trzeba to wyjawić. O Boże, nie wiem już, co robić…
— No dobrze, przeczytam. Ale gdzie potem pana znajdę?
— Nie wiem, zmieniam co noc hotel. Powiedzmy, że zrobi pan to dzisiaj i będzie czekał u mnie jutro rano, spróbuję znowu zadzwonić, jeśli tylko się uda. O Boże, hasło…
Usłyszałem jakiś hałas. Głos Belba przybliżał się i oddalał ze zmiennym natężeniem, jakby ktoś próbował wyrwać mu słuchawkę.
— Belbo! Co się dzieje?
— Znaleźli mnie, hasło…
Suchy trzask, jakby wystrzał. Pewnie słuchawka spadła i stuknęła o ścianę albo półeczkę pod telefonem. Zamieszanie. Potem odgłos odwieszanej słuchawki. Z pewnością nie ręką Belba.

Natychmiast wziąłem prysznic. Musiałem się rozbudzić. Nie rozumiałem, co się dzieje. Plan okazał się autentyczny? Co za bzdura, przecież sami go wymyśliliśmy. Kto porwał Belba? Różokrzyżowcy, hrabia de Saint-Germain, Ochrana, rycerze Świątyni, asasyni? W punkcie, w jakim znalazły się sprawy, wszystko stało się możliwe, jako że wszystko było nieprawdopodobne.
Być może Belbowi rzuciło się na mózg, ostatnio żył w takim napięciu, nie mogłem dojść, czy za sprawą Lorenzy Pellegrini, czy też dlatego, że coraz bardziej fascynował go własny twór; prawdę mówiąc, Plan był wspólny, mój, jego, Diotalleviego, ale właśnie Belbo wciągnął się w to ponad wszelką miarę, wyszedł poza granice zabawy. Dalsze domysły na nic się nie zdadzą. Pojechałem do wydawnictwa. Gudrun przywitała mnie kwaśnymi uwagami, niezadowolona, że teraz sama musi prowadzić firmę. Poszedłem do biura, znalazłem kopertę, klucze i pobiegłem do mieszkania Belba.

Zapach zamkniętego pomieszczenia, stosy niedopałków w popielniczkach, zlew w kuchni z górą brudnych talerzy, kubeł na śmieci pełen pustych puszek po konserwach. Na podwyższeniu w pokoju do pracy trzy opróżnione butelki po whisky, w czwartej jeszcze na dwa palce alkoholu. Tak wygląda mieszkanie człowieka, który przez dwa ostatnie dni nie wychodził, jedząc, co miał pod ręką, pracując jak szalony, jak zaczadzony.
Całe mieszkanie składało się z dwóch pokojów; sterty książek we wszystkich kątach, na półkach, które uginały się pod ich ciężarem. Od razu rzucił mi się w oczy stół z komputerem, drukarka i pudełka z dyskietkami. Trochę obrazów na niewielkiej przestrzeni niezajętej przez półki, a na wprost stołu siedemnastowieczna rycina, starannie oprawiona reprodukcja, alegoria, której nie zauważyłem miesiąc temu, kiedy przyszedłem napić się piwa przed wyjazdem na wakacje.
Na stole fotografia Lorenzy Pellegrini z dedykacją wypisaną drobnym i trochę dziecinnym pismem. Podobizna przedstawiała jedynie twarz, ale zbiło mnie z tropu spojrzenie, samo spojrzenie. W odruchu delikatności (czy zazdrości?) odwróciłem zdjęcie, nie czytając dedykacji.
Leżało tam też trochę papierów. Zacząłem rozglądać się za czymś interesującym, ale były to tylko prospekty, złożone w harmonijkę zapowiedzi wydawnicze. Wśród tych dokumentów znalazłem jednak wydruk pliku, sądząc po dacie, z czasów pierwszych eksperymentów z edytorem tekstu. Rzeczywiście, w tytule było słowo „Abu”. Pamiętałem prawie dziecinny entuzjazm Belba, jęki Gudrun, ironiczne uwagi Diotalleviego, kiedy Abulafia pojawił się w wydawnictwie.
„Abu” stał się bez wątpienia osobistą odpowiedzią Belba ciśniętą oszczercom, żakowskim figlem neofity, ale niejedno też mówił o kombinatorycznej zaciekłości, z jaką Belbo rzucił się na urządzenie. On, który, wykrzywiając wargi w bladym uśmiechu, twierdził zawsze, że odkąd odkrył, iż nie może być protagonistą, postanowił zostać inteligentnym widzem — po co pisać, jeśli nie ma się poważnych powodów, lepiej już pisać na nowo książki innych, co właśnie czyni dobry redaktor w wydawnictwie — znalazł w tym urządzeniu rodzaj środka halucynogennego i począł przebiegać palcami po klawiaturze, jakby odgrywał wariacje na temat Petit Montagnard na starym domowym pianinie, nie lękając się, że ktoś go będzie oceniał. Nie zamierzał tworzyć; on, tak lękający się pisania, wiedział, że nie jest to tworzenie, lecz dowód elektronicznej sprawności, rodzaj ćwiczenia gimnastycznego. Ale zapominając o zwykłych swoich urojeniach, odnajdywał w tej zabawie jakby formułę właściwego pięćdziesięciolatkowi powrotu do młodości. W każdym razie, i na wszelkie sposoby, jego wrodzony pesymizm, jego trudne obrachunki z przeszłością roztapiały się w dialogu z pamięcią nieorganiczną, obiektywną, posłuszną, nieodpowiedzialną, stranzystorowaną, tak po ludzku nieludzką, że pozwalała mu zapominać o nękającym go bólu istnienia.

————————————————-
NAZWA PLIKU: Abu
————————————————-
O, cóż za piękny poranek kończącego się listopada, na początku było słowo, wyśpiewaj mi, o bogini Pelidy Achillesa białogłowy rycerze oręż miłości. Kropka i sam wróć do początku. Próbuj, próbuj, próbuj parakalò parakalò, weź odpowiedni program i twórz anagramy, jeśli napisałeś całą powieść o bohaterze z Południa, który nazywa się Rhett Butler, i kapryśnej dziewczynie, która nazywa się Scarlett, a później pożałowałeś, wystarczy rozkaz, i Abu zmieni wszystkich Rhettów Butlerów na książąt Andrzejów, a Scarlett na Nataszę, Atlantę na Moskwę, i w ten sposób napisałeś wojnę i pokój.
Abu, zrób teraz tak: wystukuję to zdanie, daję Abu rozkaz zastąpienia każdego „a” przez „akka” i każdego „o” przez „ulla” i wychodzi z tego fragment prawie po fińsku.
Akkabu zrób: terakkaz takkak: wystukuję tulla zdakkanie, dakkaję Akkabu rullazkakkaz zakkastąpieniakka kakkażdegulla „akka” przez „akkakkakka” i kakkażdegulla „ulla” przez „ullakka” i wychulladzi z tegulla frakkagment prakkawie pulla fińsku.
O radości, o upojeniu różnorodnością, o mój idealny czytelniku/pisarzu cierpiący na idealną bezsenność, o przebudzenie finnegana, o powabna i chorobliwa bestio. Nie pomaga ci myśleć, ale pomaga ci myśleć za niego. Maszyna bez reszty duchowa. Jeśli piszesz gęsim piórem, musisz skrobać mozolnie po kartach i co chwila maczać pióro, myśli nakładają się jedna na drugą i nie nadążasz, jeśli wystukujesz na maszynie do pisania, czcionki blokują się, nie możesz dotrzymać szybkości swojej synapsie, wszystko w niezdarnym rytmie urządzenia mechanicznego. Przy nim (niej) natomiast palce puszczają wodze fantazji, umysł muska klawiaturę, unosi się na pozłacanych skrzydłach, surowy rozum krytyczny medytuje wreszcie nad szczęściem z tego, co jest od razu. Io to corobię, biorę ten blok treatologii ortigrificznych i rozkaz maszyn zkdo waćje iwpr dzić do pamięci oprcjne a potem zte go limbus na ekran tuż pomiże. Oto uderzałem na oślep, a teraz wziąłem ten blok teratologii ortograficznych i rozkazałem maszynie powtórzyć te błędy tuż poniżej, ale tym razem poprawiłem je i wreszcie ukazuje się całkowicie czytelny, doskonały, z kosza na śmieci wydobyłem Słownik Akademii.
Mógłbym zmienić zdanie i wyrzucić pierwszy blok; zostawiam go jedynie po to, żeby pokazać, jak na tym ekranie mogą współistnieć byt i byt konieczny, przypadkowość i konieczność. Mógłbym jednak usunąć wstydliwy blok, z tekstu widocznego, ale nie z pamięci, tworząc w ten sposób archiwum rzeczy usuniętych, odbierając freudystom wszystkojedzącym i wirtuozom wariantów upodobanie do domysłów i biegłość, i akademicką chwałę.
Lepsza niż pamięć prawdziwa, gdyż ta ostatnia za cenę ciężkich ćwiczeń uczy się zapamiętywać, ale nie zapominać. Diotallevi staje się po sefardyjsku oszalały na punkcie tych pałaców z wielkimi schodami i posągiem wojownika, który popełnia odrażający czyn na bezbronnej niewieście; potem korytarze i setki pokojów, każdy z wizerunkiem jakiejś cudowności, nagłe zjawy, niepokojące wydarzenia, ożywione mumie i z każdym jakże pamiętnym obrazem kojarzysz myśl, kategorię, element kosmicznego sprzętu, po prostu sylogizm, potworny sorites, łańcuchy apoftegmatów, kolie hypallage, róże zeugm, tańce hysteron-proteron, logoi apofantikoi, hierarchie stoikea, procesje ekwinokcium, paralaksy, herbarze, genealogie gimnosofistów — i dalej w nieskończoność — o Rajmundzie, o Kamilu, którym wystarczało sięgnąć umysłem do waszych wizji, a zaraz odtwarzaliście wielki łańcuch istnienia, w love and joy, albowiem wszystko, co z wszechświata podsuwa się waszemu umysłowi, zawarło się już w jednym woluminie i Proust wzbudziłby wasz uśmiech. Ale kiedy z Diotallevim myśleliśmy o skonstruowaniu ars oblivionalis, nie zdołaliśmy znaleźć reguł zapomnienia. To daremne, możesz wyruszyć na poszukiwanie straconego czasu, idąc za nietrwałymi tropami jak Tomcio Paluch w lesie, ale nie zdołasz rozmyślnie zgubić odnalezionego czasu. Tomcio Paluch zawsze wraca niby obsesja. Nie istnieje technika zapominania, nadal tkwimy na etapie przypadkowych procesów naturalnych — uszkodzenie mózgu, amnezja albo prymitywna improwizacja, bo ja wiem, podróż, alkohol, kuracja snem, samobójstwo. Natomiast Abu może zaproponować ci nawet małe lokalne samobójstwa, chwilowe amnezje, bezbolesne afazje.

Gdzie byłaś wczoraj wieczorem, L.
Otóż, niedyskretny czytelniku, nigdy się tego nie dowiesz, ale ta przerwana linia powyżej, która zwraca się ku pustce, była właśnie początkiem długiego zdania, które napisałem, ale potem usunąłem (a wolałbym, żeby nie zostało nawet pomyślane), chciałbym bowiem, by to, co napisałem, nawet się nie wydarzyło. Wystarczył jeden rozkaz i już mleczna piana rozlała się po feralnym i niepożądanym bloku; przycisnąłem „cancel” i pssst, wszystko zniknęło. Ale to nie wystarczy. Tragedia samobójcy polega na tym, że ledwie wyskoczy się z okna, między siódmym a szóstym piętrem człowiek myśli: „Ach, gdybym mógł wrócić!” Nic z tego. To się nigdy nie udało. Bęc. Natomiast Abu jest pobłażliwy, umożliwia skruchę, możesz odzyskać wymazany tekst, jeśli wystarczająco wcześnie się zdecydujesz i przyciśniesz „recovery”. Co za ulga. Jeśli tylko wiesz, że możesz sobie przypomnieć, kiedy zechcesz, natychmiast zapominasz.
Nigdy już nie ruszę po barach, by unicestwić nieprzyjacielskie okręty świetlistymi pociskami, dopóki potwór nie unicestwi ciebie. Tutaj jest piękniej, dezintegrujesz myśli. To galaktyka złożona z milionów asteroid, ustawionych w rządek, białych albo zielonych, a ty właśnie je tworzysz. Fiat Lux, Big Bang, siedem dni, siedem minut, siedem sekund i oto rodzi się na twoich oczach wiecznie rozpadający się wszechświat, gdzie nie istnieją nawet ścisłe linie kosmologiczne i więzy czasowe, poza numerus clausus, tutaj można nawet cofać się w czasie, znaki wyłaniają się lub ukazują na nowo jakby nigdy nic, przychodzą z nicości i posłusznie do niej wracają, a kiedy przyzywasz, łączysz, wymazujesz, roztapiają się i tworzą ektoplazmę w przeznaczonym im miejscu; to podmorska symfonia sprzęgania i łagodnych zerwań, galaretowaty taniec autofagicznej komety, szczupak z Yellow Submarine, naciśnij opuszką palca, a nieodwracalnie zaczyna ześlizgiwać się wstecz ku żarłocznemu słowu i znika w jego gardzieli, ona wsysa i swrrrlurp, ciemność, jeśli nie zatrzymasz się, samo siebie pożre i utuczy się swoją nicością niby czarna jama z Cheshire.
A jeśli wpiszesz coś wstydliwego, wszystko pozostaje na dyskietce, ty zaś umieszczasz na tejże dyskietce hasło i nikt nie zdoła już cię odczytać, to wyśmienite dla tajnych agentów, w jakimś bezpiecznym miejscu zapisujesz jakiś meldunek, a potem chowasz dysk do kieszeni i nie zawracasz sobie tym więcej głowy, nawet Torquemada nigdy nie zdoła się dowiedzieć, co zapisałeś; tylko ty i on (On?). Załóżmy nawet, że cię torturują; wtedy udajesz, że chcesz wyznać i wystukać hasło, a tymczasem naciskasz ukryty przycisk i informacja jest wymazana.
Och, zapisałem coś, dotknąłem przez pomyłkę kciukiem i wszystko zniknęło. Co to było? Już nie pamiętam. Wiem, że nie wyjawiłem żadnego Orędzia. Ale kto wie, czy później.
————————————————-

4

Kto próbuje wniknąć w Różę filozofów, nie mając
klucza, jest jak człowiek, który chce chodzić, chociaż
nie ma nóg.

Michael Maier, Atalanta Fugiens,
De Bry, Oppenheim 1618, emblemat XXVII

Poza tym nie leżało nic na wierzchu. Trzeba poszukać na dyskietkach. Uporządkowane były według numerów, pomyślałem więc, że wszystko jedno, od której zacznę, mogę od pierwszej. Ale Belbo wspomniał o haśle. Zawsze zazdrośnie strzegł sekretów Abulafii.
Rzeczywiście, ledwie wprowadziłem do komputera dyskietkę, zobaczyłem pytanie: „Czy masz hasło?” Sformułowanie odbiegające od trybu rozkazującego, jako że Belbo jest człowiekiem dobrze wychowanym.
Maszyna nie chce współpracować, wie, że ma uzyskać hasło, hasła nie ma, więc milczy. Jakby mówiła: „Tylko pomyśl, to, co chcesz wiedzieć, przechowuję w moich trzewiach, ale skrob sobie, skrob, stary durniu, niczego się nie doskrobiesz”.
„To się jeszcze okaże — powiedziałem sobie — z takim upodobaniem zabawiałeś się z Diotallevim permutacjami, byłeś Samem Spade’em edytorstwa, jakby powiedział Jacopo Belbo, znajdź więc sokoła maltańskiego”.

W Abulafii hasło mogło być siedmioliterowe. Ile permutacji siedmioliterowych da się utworzyć z dwudziestu pięciu liter alfabetu, uwzględniając również powtórzenia, nie ma bowiem powodów, by tym słowem nie mogło być „kadabra”? Jest na to wzór, który daje sześć miliardów z groszami. Gdybym nawet miał gigantyczny kalkulator, który tworzyłby sześć miliardów permutacji w ciągu milionowej części sekundy, musiałbym jeszcze wprowadzić je do Abulafii pojedynczo w celu wypróbowania, a wiedziałem, że Abulafia potrzebuje mniej więcej dziesięciu sekund, żeby zażądać, a następnie zweryfikować hasło. Tak więc w grę wchodziło sześćdziesiąt miliardów sekund. Zważywszy, że w roku mieści się trochę ponad trzydzieści jeden milionów sekund, niechby trzydzieści dla równego rachunku, praca ta zajęłaby około dwóch tysięcy lat. Nieźle.
Trzeba oprzeć się na domysłach. Jakież słowo mógł wynaleźć Belbo? Przede wszystkim, czy wymyślił je na samym początku, kiedy zaczął używać maszyny, czy też zmienił w ostatnich dniach, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że na dyskietkach znalazł się materiał wybuchowy i że zabawa przestała być zabawą, w każdym razie dla niego? Byłoby wówczas całkiem inne.

 
Wesprzyj nas