Poszukiwanie swojego prawdziwego ja to jeden z najpowszechniejszych motywów w literaturze. Na nowo i w polskim kontekście podjął go Mateusz Czarnecki w powieści „Otwórz oczy, zaraz świt”.


Bohater powieści Mateusza Czarneckiego to młody mężczyzna, który ma dobrą pracę, jest w związku z efektowną kobietą i nie trapią go żadne problemy. Teo, to postać nieco przerysowana, modelowa, skonstruowana w taki sposób by ukazać czytelnikowi, że nawet wiodąc życie o jakim przeciętny człowiek marzy (wspaniała praca, znakomite dochody, zdrowie i młodość – to jego główne elementy) można czuć się niespełnionym. A Teodor tak właśnie się czuje i nie rozumie dlaczego. To co kiedyś dawało mu radość, teraz przytłacza. Zniknęła ekscytacja nowymi przedsięwzięciami, chęć działania i satysfakcja. Teo, pod wpływem impulsu, postanawia coś zmienić. Wyrusza w nieplanowaną podróż, która stanie się dla niego drogą do dorosłości i odkrycia kim naprawdę jest.

Motyw poszukiwania prawdziwego ja i podróży prowadzącej do tego odkrycia to zarazem samograj i pułapka. Z jednej strony jest ponadczasowy, bo ludzie żyjący w każdym kolejnym pokoleniu dochodzą do etapu, w którym dociera do nich poczucie, że dotychczas funkcjonowali według cudzych norm i oczekiwań (wszak nikt nie rodzi się w próżni – zawsze jest jakiś dom, otoczenie, środowisko nadające kształt ludzkim działaniom). Jednym to znakomicie odpowiada, bo daje poczucie bezpieczeństwa i odpowiedzialności przeniesionej na tego kto wytycza normy i formułuje oczekiwania, zwalniając tym samym z konieczności samodzielnego myślenia i podejmowania decyzji, a inni jednak tej samodzielności i samostanowienia pragną.

Dzięki temu książka ukazująca sposoby na wytyczenie własnej drogi zawsze znajdzie odbiorców. Jednak jest i pułapka dotycząca tego typu literatury. Trzeba mierzyć się z ogromną liczbą poprzedników: i tych znakomitych i takich, którzy serwują czytelnikom uduchowione banały.

O nagłej chęci podróży, mającej za cel zerwanie z dotychczasową egzystencją pisał Tomasz Mann w powieści „Śmierć w Wenecji”. Natomiast największą w historii literatury wędrówkę w poszukiwaniu siebie odbył Marcel ze słynnego cyklu Prousta „W poszukiwaniu straconego czasu”. „Alicja w krainie czarów” także próbowała ustalić kim jest, a nie wiedziała, bo wciąż zmieniała się pod wpływem czynników zewnętrznych – jak każdy z nas, nieprawdaż? Z kolei kierunek podróży mającej odmienić życie: Indie, był w latach 60-tych opiewany w niezliczonych książkach, kiedy to ten egzotyczny kraj stał się mekką dla poszukiwaczy duchowego odrodzenia przybywających z Zachodu. Także całkiem niedawno wątek podróży do Indii w celu odnalezienia sensu istnienia podjął popularny pisarz Jeffrey Eugenides w powieści „Intryga małżeńska”.

Książka posiada unikalne walory: przede wszystkim polski kontekst i osadzenie w realiach dobrze znanych współczesnemu odbiorcy

Teo stworzony przez Czarneckiego ma zatem swoich zacnych poprzedników, ale też posiada unikalne walory: przede wszystkim polski kontekst i osadzenie w realiach dobrze znanych współczesnemu odbiorcy. Bolączką bohatera jest na wskroś nowoczesna praca w systemie korporacyjnym, konieczność brania udziału w biznesowym wyścigu szczurów, mierzenie się z niespełnionymi ambicjami zawodowymi osób z rodziny – to wszystko nadaje powieści „Otwórz oczy. Zaraz świt” świeży i bardzo aktualny rys.

Książkę tę wydało małe wydawnictwo AL REVÉS, jest ona debiutem Mateusza Czarneckiego. Autor deklaruje, że w ramach zbierania materiałów do książki przemierzył po Indiach ponad 8000 kilometrów i można mu uwierzyć, ponieważ opisy miejsc i ich atmosfery zawarte w powieści są żywe i smakowite, pełne detali i bardzo plastyczne. Ten realizm opisów i iście reporterska narracja, w niektórych fragmentach książki stoi w opozycji do bajkowych uproszczeń w fabule (choćby wątek nagłej utraty majątku), jednak wystarczy owe skróty i nieprawdopodobności potraktować metaforycznie, by mieć całkiem sporo satysfakcji z lektury. Polecamy!

(AK)

Strona autora i strona książki

Bombaj

Kręcąc starą, odpadającą korbką, opuścił szybę taksówki. Pomalowana na czarno, z żółtym dachem, przypominała rozklekotanego trabanta, jak prawie wszystkie taksówki w Bombaju.
Wysunął głowę przez okno, mrużąc oczy. W twarz uderzył go pęd letniego, wilgotnego powietrza, zapachy mniej i bardziej przyjemne, wszechobecny kurz. Przed oczami przewijały mu się obrazy. Jakby ktoś nakleił na taśmę filmową zdjęcia znane z filmów albo stron poświęconych podróżom, które śledził z zapartym tchem jako młody chłopak, i wyświetlał je przed nim, jak w starym kinie, za pomocą dwóch projektorów.
W poszczególnych scenach – gdzie, jak na starej kliszy, pojawiały się kurz, rysy, paprochy – obserwował ludzi mieszkających pod mostami, slumsy z domami zbudowanymi z czarnej folii i przyrdzewiałych blach, śmieci. Brudne ulice, zdezelowane ciężarówki wymalowane w kolorowe, hinduskie wzory. Szczur przebiegający ulicę, bezdomny, wychudzony pies przechodzący obok bosego człowieka w brązowych spodniach, siedzącego na krawężniku. Hindus leżący na chodniku, jak mumia zawinięty w brudnoczerwoną tkaninę, jakby na czas snu chciał wyciąć swoje ciało z rzeczywistości. W filmie brakowało dialogów, jedynymi dźwiękami był rzężący silnik i wszechobecne trąbienie klaksonów.
Był zafascynowany tymi obrazami do chwili, kiedy taksówkarz wysadził go przed dworcem kolejowym Chhatrapati Shivaji Terminus. Był środek nocy. I to nie był film. Poczuł się jak postać wycięta i przeklejona do obcej, niepasującej kliszy filmu z taksówki. Stał w hali głównej, która bardziej przypominała zapomnianą rzeźnię z setką ludzi śpiących na posadzce. Pomiędzy nimi biegały szczury i karaluchy. Każda ławka była zajęta, każdy kąt, każdy fragment ściany, o który mógłby się oprzeć, był zapełniony ludzkimi ciałami. Był jedynym człowiekiem z innej części świata.
Wszystko wyglądało tak, jakby już od samego początku było stare, brzydkie, brudne, z zaciekami, czymś obklejone lub oblane, przetarte, zakurzone. Pierwszą myślą była chęć powrotu do taksówki i wydostania się z tego miejsca, wydostania się z Indii, powrotu do filmu, w którym grał na co dzień. Do bezpiecznej strefy komfortu. Ale nie było drogi ucieczki. Nie było jak ani dokąd uciec.

Goa

Całą podróż pociągiem przeleżał na twardej leżance w ciemnym, klimatyzowanym przedziale. Obserwował. Nie rozmawiał z nikim dłużej niż to było konieczne. Ani teraz, ani od tych kilku dni, od kiedy kupił bilet do Indii. O jego wyjeździe wiedział tylko jego najbliższy współpracownik, który miał go w tym czasie zastępować. Aleksandrze nie powiedział.
Wyjście ze starego dworca w Karmali w stanie Goa wyglądało dla niego dość widowiskowo: tuż przed drzwiami głównymi znajdował się placyk czerwonej, suchej, kurzącej się ziemi. Stąd prowadziła ścieżka w głąb ciemnozielonej dżungli z gdzieniegdzie przebijającymi się jaskrawymi kwiatami. Było cieplej i jeszcze bardziej wilgotno niż w Bombaju. Na placyku stali Hindusi w starych, brązowych, za dużych koszulach. Wszyscy mieli wąsy i potargane czarne włosy. Teo, gładko ogolony brunet z przyciętą z biznesowym sznytem fryzurą zaczesaną na prawo, stał chwilę przed nimi z zaciśniętymi szczękami. Stanowczym, menedżerskim spojrzeniem szukał możliwości dalszego transportu. Jeden z tubylców gapił się na niego dłuższą chwilę. Teo rzeczywiście się wyróżniał, nie tylko kolorem skóry, ale też wzrostem i atletyczną budową. Na tle wychudzonych Hindusów wyglądał jak żywcem wyjęty z katalogu włoskich garniturów. Zapatrzony w niego mężczyzna podszedł w końcu wolnym krokiem i z onieśmieleniem, bez słowa, wskazał otwartą w zapraszającym geście dłonią swój wypucowany na błysk motocykl. Teo dojechał na nim jako pasażer do Panji.
Panji, stolica i największe miasto prowincji, w niczym nie przypominało Goa znanego z przewodników turystycznych. Owszem, przy głównym placu stał na wzgórzu biały, postawiony przez Portugalczyków kościół ze strzelistymi, smukłymi wieżyczkami, pełnymi ciszy bramami i szerokimi, oblanymi gdzieniegdzie woskiem schodami, ale… to było jedyne warte zobaczenia miejsce w tej niewielkiej miejscowości. No, może jeszcze targ, na którym miejscowi zaopatrywali się w warzywa, owoce, pachnące przyprawy, świeże zioła, ryby i mięso. Goa jako była kolonia portugalska ma największy w Indiach odsetek chrześcijan, więc fetor zbyt długo leżącego mięsa i słyszane z daleka bzyczenie much czy wołowe łby z tępym wzrokiem leżące na ladzie nikogo nie dziwią. Podobnie jak pijani, bijący po nozdrzach alkoholem i moczem Hindusi zalegający na ławkach czy w krzakach w pobliżu zaśmieconej plaży.
Po całym dniu snucia się po brudnych ulicach (chodzenie chodnikami było zawsze trochę niebezpieczne: często rozłożone były na nich kolorowe, lekkie tkaniny, których krawędzie wyznaczały obszary „domostw” Hindusów mieszkających na ulicy, więc spacerując, łatwo było naruszyć czyjąś prywatność) wrócił do hotelu. Lekko obskurnego, ale jak się później okazało, o najwyższym standardzie, w jakim przyszło mu mieszkać w trakcie podróży. Wszedł do pokoju, w którym dogasało już kadzidło o intensywnym, ziołowym zapachu, zdjął koszulę i zaczął wertować przewodnik w poszukiwaniu miejsca, w którym mógłby się zaszyć, odpocząć, uciec od tego wszystkiego, co go szokowało i zniesmaczało. Od przejmującej biedy, zatęchłego brudu, od wszystkiego, co tak kontrastowało z tym, co znał z europejskich stolic, kurortów i kolorowych katalogów z pięknymi, pachnącymi przyprawami fotografiami Indii, jakie miał nadzieję zobaczyć.
Wertował książkę wyprostowany, odruchowo ściągając łopatki na wyrzeźbionych plecach, pamiątce po treningach pływackich, na które musiał chodzić całe dzieciństwo. Miał do wyboru jeszcze tenis, ale z dwojga tych nieinteresujących go rzeczy wolał pływalnię. Przed i po treningu – a czasem w trakcie – znikał w mniejszym, dziecięcym basenie i zatykając nos, chował się pod powierzchnią wody, by uciec od świata nakazów, powinności i rywalizacji. Spędzał w ten sposób tak dużo czasu, jak tylko mógł: wszystkie bodźce docierające do niego z zewnątrz były wtedy zniekształcone, rozmyte i rozcieńczone w oddzielającej go od świata chlorowanej wodzie. Myśli zdawały się kontrastowo wyraźniejsze. Wszystko w nim było wtedy bliższe, bardziej przejrzyste, łącznie z dobrze słyszalnym biciem własnego serca. Wynurzał się powoli, dopiero gdy wykorzystał cały zapas tlenu. Ponad powierzchnię wysuwał tylko nos, póki nie poczuł granicy łaskoczącej go wody nad górną wargą. Brał wtedy powolny wdech i nabierał tyle powietrza, ile tylko mógł pomieścić w każdym zakamarku swojego dziecięcego ciała. Zanurzał się z powrotem, ignorując zniekształcony przez głębię wody głos wołającego go trenera: „Teodor, wracaj!”. Dopóki starczało mu powietrza.
Przed świtem obudziły go dobiegające zza okna hałasy bębnów, dzwonków i modlitewne zawodzenia. Zaspany wyjrzał przez okno: ubrany na pomarańczowo tłum w szarym dymie kadzideł zmierzał do świątyni. Podglądał go chwilę zza uchylonej zasłony, a potem szybko się spakował i ruszył na poszukiwanie dworca autobusowego. Nie, nie, skojarzenia z peronami i zadaszeniami są na wyrost – był to po prostu zakurzony plac ubitej ziemi, otoczony straganami z pachnącymi, świeżo zerwanymi owocami i street foodem. Zatrzymywały się na nim stare, lokalne autobusy i busiki mieszczące od trzech do czterech razy więcej pasażerów niż przewidywał ich producent, czyli zazwyczaj koncern TATA.
W drzwiach każdego ze zdezelowanych i kolorowo wymalowanych w hinduskie litery lub wizerunki bogów autobusów stał naganiacz wykrzykujący zapętloną, zdawałoby się w nieskończoność, nazwę miejscowości. Teo szukał tego, który wystrzeliwał ze swoich ust, z prędkością karabinu, słowa: Mandrem, Mandrem, Mandrem. Bus był już prawie pełen, więc naganiacz, poza wykrzykiwaniem nazwy miejscowości, zaczął również upychać wszystkich pasażerów (każdy pasażer to dodatkowe dwadzieścia – trzydzieści rupii) do czasu, gdy absolutnie nikt więcej nie mógł się zmieścić. Gdy nadszedł ten moment, po kilku nieudanych, rzężących próbach uruchomienia pojazdu kierowca ruszył.
Teo znajdował się wtedy zaraz za nim, do połowy w autobusie. Ściśnięty między stłoczonymi Hindusami, od pasa w górę wystawał przez otwarte okno, rękami trzymając się metalowej rury przymocowanej wzdłuż dachu, na którym leżały: jego plecak, klatka z kurami, worki z ziarnem, stara opona i wielka metalowa skrzynia zamknięta na dwie kłódki. Podróż miała trwać godzinę, ostatecznie trwała nieco ponad dwie – a więc zgodnie z tym, jak Hindusi pojmują zjawisko czasu, czyli zupełnie inaczej niż Teo. Zazwyczaj nie rozstawał się z zegarkiem, do połowy przykrytym mankietem śnieżnobiałej koszuli. Trudno stwierdzić, czy upał doskwierał mu bardziej w te części ciała, które były w środku autobusu, czy w te, które były poza nim, wystawione bezpośrednio na działanie ostrego słońca. Z przerażeniem patrzył na pędzące na nich z naprzeciwka autobusy i masywne, stare ciężarówki, które zdawały się grać w chicken game: kto pierwszy zjedzie na pobocze – przegrywa, a wszystko przy wielogłosowym akompaniamencie klaksonów. Jeden z Hindusów przyklejonych do jego jasnobeżowej koszuli, która w wyniku panującego w busie mikroklimatu zrobiła się o kilka tonów ciemniejsza, starał się uspokoić Teo, rozbawiony jego miną:
– Nie martw się, sir! – Wyciągnął rękę w stronę przedniej szyby. Wskazywał palcem figurkę wesołego grubaska z głową słonia o figlarnej minie. – Ganeśa jest z nami! On daje szczęście, chroni i wszystko dobrze idzie!
Teo bez przekonania kiwnął głową w jego stronę i spojrzał na posążek ozdobiony żółtymi i pomarańczowymi kwiatami, które kierowca zmienił na świeże chwilę przed wyjazdem.
– Rozumiem, takie indyjskie OC, AC i wszelkie ubezpieczenia w jednym! – krzyknął, aby ułatwić Hindusowi wyłowienie jego słów z ogromnego hałasu.
Ostatnie kilometry dłużyły mu się przeokropnie. Skupiał się na tym, żeby wytrzymać w niewygodnej pozie, w miarę możliwości się nie ruszać, nie kręcić, nie naprzykrzać współpodróżnym, którzy z pokorą znosili niewygody – w końcu dla nich była to codzienność. Teo z całej podróży najlepiej zapamiętał moment swojego zażenowania, kiedy spływające po jego rękach kropelki potu zatrzymywały się na ugiętym łokciu, kumulowały i skapywały do torby wypełnionej warzywami siedzącej za nim starszej kobiety. Na początku czuł się z tego powodu bardzo zakłopotany, zwłaszcza że jakakolwiek zmiana pozycji była niemożliwa. Dopiero w miarę upływającej podróży zaczął zdawać sobie sprawę, że to normalne i że tylko w jego odczuciu jest to niesmaczne czy też narusza czyjeś poczucie komfortu i strefę bezpieczeństwa.
Autobus dotarł na miejsce. Teo z niecierpliwością i radością czekał na swoją kolej wyjścia na zewnątrz. Palące słońce, senna wieś indyjska, przez którą przechodziła droga z czerwonej ziemi. Na drodze, kilka metrów za autobusem, siedział na motocyklu Hindus w różowym, wytartym T-shircie z angielskimi napisami i w ciemnych okularach. Teo podszedł do niego i zapytał, wskazując nazwę umieszczoną w przewodniku, czy nie podwiózłby go do znajdujących się w pobliżu chatek bambusowych.
– Sto pięćdziesiąt rupii, sir.
Nie była to cena adekwatna do odległości, ale skinął głową i usadowił się z plecakiem za kierowcą, wyginając do tyłu dłonie w poszukiwaniu uchwytu dla pasażera.
Po kilku minutach stał już przed drewnianą bramą. Za nim była dżungla, przed nim mały, prowizorycznie ogrodzony raj, czarująco spokojne miejsce, o którego istnieniu świat nie mógł mieć nawet pojęcia. W zagajniku palmowym rozstawionych było około dziesięciu bambusowych chatek. Do każdej wchodziło się po drewnianych, skrzypiących schodkach, każda z nich stała na podwyższeniu z drewnianych pali. Teo, w trakcie rozmowy o swoim pobycie z Hindusem stojącym przy bramie, wybrał tę z małą werandą z krzesłem i stolikiem. Na drzwiach wisiała srebrna kłódka. Miała charakter symboliczny, bo mocniejsze oparcie ręki o drzwi czy ścianę i tak wystarczyłoby, żeby człowiek wpadł do środka. Dach był zrobiony z pachnącej jeszcze słomy. W środku zobaczył podłogę z bambusowych tyczek, pod sufitem rozpostarte ciemne prześcieradło (które miało zapobiec spadaniu bezpośrednio na śpiącego tego, co po dachu i suficie chodziło), a na środku duże, wygodne łóżko z burgundową pościelą o świeżym zapachu mydła i rozwieszoną nad nim szafirową moskitierą. Za bambusową ścianką graniczącą z łóżkiem odkrył małą łazienkę, a raczej miejsce z prysznicem i toaletą w stylu hinduskim, czyli dziurą w podłodze.
Zostawił swoje rzeczy na łóżku i poszedł ścieżką między chatkami i palmami w stronę oceanu. Zaraz po prawej znajdował się drewniany, zadaszony podest, gdzie według informacji zamieszczonej na ręcznie zrobionym plakacie codziennie o świcie prowadzone były zajęcia z jogi. Kilka metrów dalej dostrzegł restauracyjkę z tarasem i widokiem na bambusowy mostek zawieszony ponad niewielką rzeczką. Dalej znajdowała się szeroka, biała, piaszczysta plaża i fale Oceanu Indyjskiego stykającego się gdzieś na horyzoncie z błękitnym, bezchmurnym niebem. Wziął głęboki oddech pachnącego morską bryzą wiatru, który uderzał w jego twarz. Uśmiechnął się do siebie i bezgłośnie powiedział:
– Jestem w raju. W epicentrum spokoju i beztroski.
Przez dziesięć dni sielanki odpoczął jak nigdy w życiu. A przynajmniej od czasu swoich dziewiętnastych urodzin, kiedy, będąc już na studiach, założył pierwszą firmę. Był z siebie cholernie dumny, składając podpis na dokumencie w sali urzędu. Czuł w powietrzu wyzwanie. Możliwość uniezależnienia się od rodziców i pokazania wszystkim, co sam potrafi osiągnąć.
Z biegiem lat powoli zaczynał zdawać sobie sprawę, że tamtym podpisem wyrzekł się wszystkiego, co powinno normalnie dziać się w życiu, i większości tego, o czym marzył, będąc dzieckiem. Ale z początku nie przeszkadzało mu to: miał cel. Wystartował w morderczym maratonie, wyścigu bez zwycięzcy. Przez ostatnie dziesięć lat biegł szybciej i szybciej, mijał kolejne kamienie milowe, a za dotarcie do każdego z nich hojnie płacił życiem prywatnym. I ruszał dalej. Fakt, dawało mu to dużo satysfakcji. Zwłaszcza gdy zaglądał na konto, a robił to na początku kilka razy dziennie. Wszystko opierało się na wypracowanym schemacie. Było zaplanowane i racjonalne. Spontaniczne życie i wyciskanie z każdego dnia przygody minęło wraz z młodzieńczymi wyjazdami albo historiami z czasów szkolnych. Teraz była „dorosłość”. Wpadł w nią nagle i niespodziewanie, tracąc to, co w sobie najbardziej cenił, i zapominając o tym. Brutalnie i zachłannie odebrała czas na wszystko, co nie było z nią związane, i zastąpiła kredytem na mieszkanie i całym pakietem obowiązków, który z autopsji znali wszyscy jego starzy znajomi. Bo wszystkich ich dopadła: wcześniej lub później.
Zabawne było to, że uciekł w nią w imię niezależności, w imię samostanowienia. Bycia sobą. A wpadł w tor o bandach szczelnie domkniętych przez społeczeństwo, do którego wszyscy, dorastając, byli spychani. By jako „perfekcyjni ludzie” pędzić, razem ze wszystkim innymi „perfekcyjnymi ludźmi” wedle tych samych zasad, jedynym właściwym torem „perfekcyjnego życia”. Wplątał się w sieć zależności, odpowiedzialności, umowności. W sztuczny świat perfekcyjnej scenografii życia. Czasem, zazwyczaj po większej ilości alkoholu, gdy spotykał się ze starymi znajomymi z liceum, z ich kostiumów wychodziły istoty, którymi byli kiedyś, z twarzy spadały na wymiar skrojone maski. Snuli plany, marzyli o tym, co mogliby zrobić ze swoim życiem, a w idealnej scenografii, którą byli otoczeni, pojawiały się pęknięcia. Mówili o „szczęściu”, o „cieszeniu się życiem”. O tym, że można by coś zmienić. P r z e ż y ć.
Za każdym razem jednak, gdy budzili się następnego dnia, kara była okrutna, a z wiekiem chyba coraz okrutniejsza. Później następowała niedziela, a więc dzień przed poniedziałkiem i – wreszcie – 6.00 rano. Dźwięk dzwonka. 6.05, dzwonek drugi. Po trzecim kurtyna szła w górę, wchodzili w typową dla siebie rolę. Czas było rozpocząć dobrze znane przedstawienie. O rześkim świcie, w ciszy łagodnie przerywanej przez świergot ptaków i szum morza, przeszedł boso na drewniany podest, na zajęcia jogi. Nigdy nie lubił tego typu aktywności, ale pomyślał, że skoro jest na miejscu i nikt z jego współpracowników tego nie zobaczy, to czemu nie. Była to autorska mieszanka hatha-jogi, relaksacyjnych technik oddechowych i medytacji zen, której nie sposób znaleźć w żadnym podręczniku czy na oficjalnym kursie.
Zajęcia prowadził na oko trzydziestopięcioletni Amerykanin o wyglądzie Jezusa, Jacob. To, co robił z kilkoma uczestnikami w trakcie zajęć (które wydłużały się w następne dni dwu-, a nawet trzykrotnie w stosunku do tego, co napisano na plakacie), było czymś absolutnie magicznym. Rozluźniali swoje ciała, polując na każde znajdujące się w nich napięcie. Oczyszczali umysł z jakichkolwiek myśli. Medytowali. Przedostatniego dnia pobytu, po czterech godzinach jogi i ćwiczeń oddechowych, Jacob swoim hipnotyzującym głosem wprowadził Teo w taki stan, że – jakkolwiek nierealnie to może zabrzmieć – uwolnił się na chwilę ze swojego ciała, uniósł nad nim i zobaczył, jak zrelaksowane leży na drewnianej podłodze. I dopiero gdy nauczyciel powiedział, by powoli, z powrotem zbliżyli się do swoich ciał i położyli – nogi w miejscu nóg, ręce w miejscu rąk i głowę w miejscu głowy – Teo wziął głęboki oddech i powoli, leniwie zaczął ruszać palcami dłoni, chyba pierwszy raz w życiu ciesząc się z samego faktu, że je ma. Nigdy wcześniej nie czuł się też w swoim ciele tak bardzo jak w domu. Taki osadzony w sobie, spokojny. Lekko spowolniony. Szczęśliwy. Na koniec otwierali oczy. Siadali, patrzyli się na siebie, na instruktora, wymieniali pogodne uśmiechy nasycone spokojną radością i beztroską i wstawali, by cieszyć się danym dniem.
Lekkim posiłkiem, spacerem brzegiem morza lub czerwoną drogą wijącą się pośród zieleni. Leżeniem i patrzeniem w niebo. Teo zawsze kończył dzień obserwowaniem zachodu słońca z drewnianej werandy restauracji – rozmawiał tam czasem z Anglikiem w średnim wieku, Williamem, który przyjechał do Indii kilkanaście lat temu. Prowadził kiedyś w Londynie dobry biznes, ale kilka lat po pierwszej wizycie w Indiach sprzedał go, wynajął dom i wyjechał, w zasadzie już na stałe, do Goa.
– Po co, Teo, miałem się stresować, przejmować tym wszystkim w Anglii, użerać z tymi ludźmi, skoro tu życie jest takie proste?
I faktycznie, wiódł proste życie. Z jednej strony Teo mu zazdrościł, z drugiej wiedział, że to nie do końca jest dla niego, nie na zawsze. Gdy słońce całkiem chowało się za morze, jadł ostatni posiłek, którym zazwyczaj była pikantna zupa z owoców morza bogato posypana siekaną kolendrą, szedł na krótki spacer i kładł się spać, by o świcie znów iść na jogę.
Ostatniego dnia rano był gotowy, by wracać do Bombaju, a stamtąd, po trzech dniach, do Warszawy. Był tak zrelaksowany, wypoczęty i świeży, że nie mógł się doczekać, żeby wrócić i wykorzystać nową energię do dokonania jakiejś zmiany w swoim życiu. Pracy. Relacji z Aleksandrą. Założył plecak, zostawił klucze do swojej bambusowej chatki i zaraz po wschodzie słońca ruszył przed siebie. (…)

 
Wesprzyj nas