Ostatni z dorobku Noblistki nie publikowany jeszcze w Polsce tom zawiera jedenaście opowiadań, dotyczących przede wszystkim stosunków między mężczyznami i kobietami.



Rozpadające się i rozkwitające uczucia, zdrada i wierność, rozstania i powroty, rozwody i ponowne śluby – a wszystko to w anturażu rodzinnych wspomnień, jak w tytułowych “Odcieniach miłości”, marzenia sennego, jak w przypadku “Eskimoski” czy intrygi kryminalnej, która jest osią “Kataklizmów”.

Bo miłość miewa zaskakujące oblicza, nierozerwalnie powiązana jest ze zdradą i cierpieniem, pociąga za sobą nienawiść, a jej odcieni nie sposób zliczyć.

A któż inny lepiej umiałby opisać różne barwy miłości, niż ubiegłoroczna noblistka, laureatka Man Booker Prize (2009) – Alice Munro.

Uczucia, relacje międzyludzkie to stały element jej opowiadań, w pisaniu których stała się prawdziwą mistrzynią. Na kilkunastu, kilkudziesięciu stronach autorka Przyjaciółki z młodości potrafi przedstawić całe życie i wachlarz emocji, które mu nieodzownie towarzyszą.

Właściwie do całej jej twórczości (w ciągu 45 lat, napisała i wydała 14 oryginalnych zbiorów) można zastosować określenie odcienie miłości, ale ona sama nazwała tak swój tom z 1986 roku.

Alice Munro
Odcienie miłości
Przekład: Agnieszka Kuc
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 11 września 2014

Odcienie miłości

W pracy zadzwonił telefon. Odezwał się mój ojciec. Byłam świeżo po rozwodzie i niedawno zatrudniłam się w agencji handlu nieruchomościami. Obaj moi synowie chodzili do szkoły. Jak na wrzesień dzień był dość upalny.
Ojciec przestrzegał konwenansów także wtedy, gdy telefonował do rodziny. Zawsze najpierw pytał, jak się czuję. Taki był zwyczaj na wsi − nawet gdyby ktoś dzwonił z wiadomością, że wybuchł pożar, to i tak zacząłby od pytania o samopoczucie.
– W porządku – odparłam. – A ty?
– Niezbyt – powiedział w typowy dla siebie sposób, w tonie lekkiego usprawiedliwiania się, wypowiadanego jednak pełnym godności głosem. – Twoja matka odeszła.
Wiedziałam, że „odeszła” znaczyło „umarła”. Nie miałam co do tego wątpliwości. A mimo to przez chwilę ujrzałam ją w czarnym słomkowym kapeluszu, podążającą ścieżką. Słowo „odeszła” wydawało się nie przekazywać niczego poza wielką ulgą, a nawet podekscytowaniem – takim, jakie ogarnia nas, gdy drzwi się za kimś zamykają, dom wraca do normalności i wreszcie możemy swobodnie rozgościć się w otaczającej nas przestrzeni. Podekscytowanie wyczuwało się również w głosie ojca – w jego przepraszających słowach pobrzmiewało coś dziwnego, jakby stłumione westchnienie.
Ale matka nie była ciężarem – nie przechorowała ani jednego dnia. Ojciec po jej śmierci bynajmniej nie poczuł ulgi, przeciwnie – bardzo trudno mu było się z tą sytuacją oswoić. Oznajmił, że nigdy nie przyzwyczai się do życia w samotności. Dlatego bez większych oporów zgodził się zamieszkać w domu opieki w hrabstwie Netterfield.
Opowiedział mi, jak znalazł matkę na leżance w kuchni, kiedy wrócił do domu w południe. Zerwała kilka pomidorów i zostawiła je na parapecie, by dojrzały; później musiała poczuć się źle, bo się położyła. Teraz, gdy o tym mówił, głos miał drżący, niepewny i – jak można by się tego spodziewać – przebijało przezeń bezgraniczne zdumienie. Oczami wyobraźni zobaczyłam leżankę, stojącą tuż pod telefonem, przykrytą starą narzutą.
– Pomyślałem więc, że powinienem do ciebie zadzwonić – oznajmił ojciec i czekał, aż powiem, co ma w tej sytuacji robić dalej.
Matka modliła się, klęcząc, w południe, wieczorem i rano. Każdy dzień zaczynał się dla niej od poddania się zamysłom Pana. Każdego wieczoru zdawała Bogu sprawozdanie z tego, co zrobiła w ciągu doby, o czym mówiła i myślała, by sprawdzić, czy nie sprzeniewierzyła się Jego woli. Niektórzy ludzie sądzą, że podobna egzystencja jest dość monotonna i ponura, ale nie rozumieją na czym tak naprawdę polega. Po pierwsze, takie życie nigdy nie jest nudne. I nie przytrafia się w nim nic, czego nie można by w jakiś sposób wykorzystać.
Nawet jeśli nękają cię problemy, jesteś chory, biedny i brzydki – masz duszę, o którą musisz zadbać, jak o cenny skarb. Gdy po południowym posiłku matka szła na górę, żeby się modlić, zawsze była pełna energii i nadziei, odczuwała głęboką radość.
Odnalazła drogę do Pana na wakacyjnym obozie religijnym, gdy miała czternaście lat. Było to tego samego roku, kiedy zmarła jej matka, a moja babcia. Przez kilka lat moja matka jeździła na spotkania z wieloma ludźmi, którzy również przeżyli nawrócenie (część z nich nawet wielokrotnie) – byli to skłonni do uniesień religijnych, zagorzali grzesznicy. Długo mogłaby rozprawiać o tym, co działo się na tych zjazdach – o śpiewach, krzykach i gorącej atmosferze. Opowiedziała o pewnym starszym mężczyźnie, który wstawał i wołał:
„O Panie, zstąp pomiędzy nas! Teraz! Zstąp przez dach, a ja zapłacę za zniszczone gonty!”.
Później matka z powrotem stała się anglikanką, aczkolwiek zaangażowaną, a było to jeszcze zanim wyszła za mąż. Zawarła związek małżeński, gdy miała dwadzieścia pięć lat, ojciec trzydzieści osiem. Wysocy i przystojni, towarzyscy, świetnie tańczyli i dobrze grali w karty. Ale byli również ludźmi poważnymi – tak mogłabym ich określić. Tego rodzaju powagi dzisiaj się już nie spotyka.
Ojciec był człowiekiem religijnym, ale w inny sposób niż matka. Uważał się za anglikanina, oranżystę i konserwatystę, bo w takim duchu go wychowano. Był tym synem, który pozostał na farmie z rodzicami i opiekował się nimi aż do ich śmierci. Potem poznał moją matkę, czekał na nią, w końcu wzięli ślub; pomyślał wówczas, iż jest szczęściarzem, bo udało mu się stworzyć rodzinę, dla której mógł pracować.
(Mam dwóch braci, miałam też siostrzyczkę, która zmarła we wczesnym dzieciństwie). Wydaje mi się, że ojciec, zanim poznał matkę, nie spał z żadną inną kobietą, a z nią – dopiero po ślubie. Musiał na nią czekać, ponieważ matka nie wyszłaby za mąż, dopóki nie zwróciła własnemu ojcu co do centa pieniędzy, które na nią wydał po śmierci swojej żony. Prowadziła dokładny rejestr wydatków na jedzenie, książki, ubrania, by z czasem uregulować dług. Przed zamążpójściem nie miała oszczędności, jakimi zazwyczaj dysponowały inne nauczycielki, ani ślubnej wyprawy – zapasu pościeli czy zastawy. Ojciec mój lubił mawiać, z posępną, ale i kpiącą miną, że kobietę majętną miał nadzieję poznać w banku. Ale z pieniędzmi nie zawsze idzie w parze ładna twarz i czasami nie wychodzi się na tym interesie najlepiej.
W domu, gdzie mieszkaliśmy, pokoje były przestronne, wysokie, a ciemnozielone żaluzje przesłaniały okna. Kiedy były spuszczone dla ochrony przed słońcem, przekrzywiałam głowę tak, by padało na nią światło sączące się przez otworki i szczeliny. Lubiłam też przyglądać się plamom na kominie, starym i nowym – w mojej wyobraźni zamieniały się one w zwierzęta, przybierały ludzkie twarze, a nawet wywoływały obrazy odległych miast. Powiedziałam o tym swoim dwóm synom i wtedy mój mąż, Dan Casey, stwierdził: „Wiecie chłopcy, rodzice mamy byli tacy biedni, że nie stać ich było na telewizję, dlatego uznali, iż równie dobrze wasza mama może spędzać czas, oglądając plamy na suficie!”. Zawsze stroił sobie żarty, gdy ubóstwo próbowałam przedstawiać jako cnotę.
Kiedy mój ojciec był już bardzo stary, zauważyłam, że umiał pogodzić się ze zmianami, wynikającymi z nowego stylu życia – na przykład, nie negował mojej decyzji o rozwodzie – ale nie podobały mu się powody, którymi próbowano je uzasadniać.
Całe szczęście, że ojciec nigdy nie dowiedział się o hipisowskiej komunie.
Miał swoje ulubione powiedzonko: „Tego nie było w bożych planach”. Kiedy przebywał w domu opieki i wspólnie z innymi starszymi mężczyznami przesiadywał na długiej ciemnej werandzie ocienionej krzakami tawuły, mawiał, że „tego nie było w bożych planach”, żeby ludzie rozbijali się po okolicy na motorach i skuterach śnieżnych. Bóg z pewnością też nie planował, by pielęgniarki (które przyjmowały uwagi swego podopiecznego ze spokojem), paradowały po szpitalu w spodniach.
Mówiły o nim „Przystojniak” i uważały, że jest sympatycznym staruszkiem, religijnym i dobrze wychowanym. Zachwycały się czarnymi gęstymi włosami ojca, które wciąż wyglądały tak samo, aż do jego śmierci. Myły je, czesały, a potem na mokro robiły mu fryzurę w piękne fale.
Czasami, pomimo całej troski, jaką go otaczały, ojciec czuł się trochę nieszczęśliwy. Chciał wracać do domu. Martwił się o krowy, płoty, i o to, kto rozpali ogień w kominku. Niekiedy bywał złośliwy, ale naprawdę rzadko. Kiedyś na powitanie posłał mi wrogie spojrzenie i oświadczył: „Dziwię się, że nie pozdzierałaś sobie jeszcze całej skóry z kolan. − Roześmiałam się i zapytałam: – Niby jak miałam to zrobić? Szorując podłogi? – Odprawiając modły! – rzucił, co zabrzmiało jak pogardliwe splunięcie”.
Nie wiedział, z kim rozmawia.
Nie pamiętam, by matka kiedykolwiek miała włosy innego koloru niż srebrne. Osiwiała w wieku dwudziestu kilku lat i nie został jej nawet jeden ciemny kosmyk. Podobno kiedyś jej włosy były brązowe i chciałam wiedzieć, jaki dokładnie miały odcień.
– Były ciemne – odpowiedziała krótko.
– Ale takie jak u Brenta czy bardziej jak u Dolly? – miałam na myśli konie pociągowe, które chodziły w zaprzęgu.
– Nie wiem. Nie przypominały końskiego włosia.
– Może czekoladowe?
– Tak jakby.
– I nie żałowałaś, że nagle zrobiły się siwe?
– Nie. Byłam zadowolona.
– Dlaczego?
– Cieszyłam się, że już nigdy nie będą miały takiego koloru, jak włosy mojego ojca. Nienawiść zawsze jest grzechem − dodała. − Pamiętaj. Już odrobina może skazić całą duszę, tak jak kropla atramentu zaczernia butelkę mleka.
Jej słowa mnie poruszyły i nawet chciałam przeprowadzić taki eksperyment, ale pomyślałam, że nie powinnam marnować mleka.

* * *

Wszystko pamiętam. Wiem, znam z opowieści najróżniejsze rzeczy na temat ludzi, których nigdy nawet nie spotkałam. Dano mi na imię Eufemia, po matce mojej mamy. Okropne, obecnie zupełnie niespotykane imię. W domu wołano na mnie Ofka, ale gdy poszłam do pracy, kazałam na siebie mówić Sława, bo w moim odczuciu brzmiało to godnie i dostojnie. Mój mąż też zwracał się do mnie w ten sposób. Ale któregoś dnia, w barze hotelu Shamrock, (było to wiele lat po naszym rozwodzie), kiedy wychodziłam, pewien mężczyzna powiedział do mnie: „Masz na imię Sława, prawda? Chciałbym się dowiedzieć, jakie są uroki sławy? − Właściwie żadne – odparłam − bo jest się napastowanym przez takich idiotów jak ty”.
Po tym incydencie chciałam zmienić imię na zupełnie zwyczajne, takie choćby jak Joan, ale żeby to zrobić, musiałabym chyba wyjechać w inne strony. Latem 1947 roku, kiedy byłam dwunastolatką, pomagałam mamie tapetować jeden z pokoi na parterze, który był niezamieszkany. Miała przyjechać do nas z wizytą młodsza siostra mamy, Beryl. Nie widziały się od wielu lat, ponieważ wkrótce po śmierci ich matki mój dziadek z nową towarzyszką życia oraz z Beryl wyjechali do Minneapolis, a potem do Seattle. Moja mama została w miasteczku Ramsay, gdzie wcześniej mieszkali. Oddano ją na wychowanie sąsiadom – bezdzietnemu małżeństwu.
Matka i Beryl spotkały się tylko raz lub dwa razy w dorosłym życiu. Młodsza z sióstr mieszkała w Kalifornii. Tapeta miała deseń w chabry na białym tle. Mamie udało się ją kupić taniej, ponieważ była to końcówka partii. Ale niestety musiałyśmy się chwytać różnych sztuczek i w miejscach mniej widocznych, na przykład za drzwiami, uzupełniać braki różnymi ścinkami, starając się dopasować wzór. To było w czasach, gdy nie istniały jeszcze tapety fabrycznie powlekane klejem. W dużym pokoju od frontu ustawiłyśmy stół na kozłach, mieszałyśmy klej i szerokimi pędzlami nanosiłyśmy go na spód tapety, uważając, by nie tworzyły się grudki. Okna i drzwi frontowe, przesłonięte siatkami chroniącymi przed owadami, były wtedy całkiem otwarte. Panował upał, a okolica, którą mogłyśmy oglądać przez te zasłony, tonęła w kwiatach – pastwiska zawłaszczyła trojeść i dzika odmiana marchwi, pola koniczyny były poprzerastane gorczycą, a na niektórych zagonach bieliła się gryka, którą wtedy chętnie uprawiano.
Mama nuciła starą angielską balladę, którą śpiewała jej matka, gdy ona i Beryl były małe.
„Kiedyś miałam ukochanego, teraz nie mam żadnego.
Odszedł w siną dal mój kochanek, wylałam za nim łez dzbanek.
Odszedł i porzucił mnie, lecz nie jest mi już źle.
Poszukam sobie nowego, o niebo lepszego od poprzedniego!”.
Byłam bardzo poruszona tym, że odwiedzi nas gość, i to aż z dalekiej Kalifornii. Z niecierpliwością i podekscytowaniem czekałam też na wyniki egzaminów wstępnych, do których przystąpiłam pod koniec czerwca, specjalnie udając się w tym celu do miasta. Miałam nadzieję, że zdam z wyróżnieniem. Uczniowie, którzy ukończyli klasę ósmą w wiejskiej szkole, musieli przystąpić do tego sprawdzianu.
Uwielbiałam wszystko, co się z tym wiązało – wysoki budynek szkoły wzniesiony z dużych bloków kamienia, szelest arkuszy egzaminacyjnych, pełną powagi ciszę na sali, stare inicjały wyryte na ławkach, pokryte warstwą pociemniałego lakieru. Cieszył mnie pierwszy wybuch lata za oknami, światło przesycone odcieniami żółci i zieleni, miejskie kasztanowce i pędy kapryfolium.
W tym właśnie mieście spędziłam ponad połowę życia i mieszkam w nim do dzisiaj. Refleksja ta spowodowała, iż pogrążyłam się w zadumie nad losem i nad samą sobą.
Z taką łatwością rysowałam mapy, rozwiązywałam zadania, znałam mnóstwo odpowiedzi. Uważałam się za bardzo mądrą. Ale nie byłam dość zdolna, by zrozumieć najprostszą rzecz. Nie pojmowałam nawet tego, że w moim przypadku egzaminy nie miały większego znaczenia. Droga do szkoły średniej była dla mnie zamknięta.
Niby jak miałam się dalej uczyć? W tamtych latach nie kursowały autobusy szkolne, trzeba było mieszkać w mieście. A moi rodzice nie mieli pieniędzy i podobnie jak inni ówcześni farmerzy byli w stanie zaspokoić tylko podstawowe potrzeby bytowe. Płatności z fabryki serów były właściwie ich jedynym stałym dochodem. A poza tym nie mieli w stosunku do mnie takich planów, nie wspominali nawet, że mogłabym kontynuować naukę w szkole średniej. Uważali raczej, że powinnam zostać w domu i wyręczyć trochę matkę albo wynająć się do pomocy kobietom z sąsiedztwa – tym, którym szwankowało zdrowie lub oczekującym dziecka. Dopóki nie wyszłabym za mąż.
To właśnie mi oznajmili, gdy otrzymałam wyniki egzaminów.
Można by sądzić, że moja matka, która sama była nauczycielką, inaczej podejdzie do sprawy. Ale ona powiedziała tylko tyle, że Bogu widocznie nie zależy. Guzik go obchodzi, jaką będziemy wykonywać pracę albo jakie zdobędziemy wykształcenie – tak to mniej więcej ujęła. Powinniśmy się skupić na tym, co dla Niego naprawdę ważne.
Wtedy zrozumiałam, że Bóg może być naprawdę groźny. Nie należy go lekceważyć ani traktować wiarę w niego tylko jako przykry obowiązek.
Na moją mamę w dzieciństwie wołano Marietta. Później oczywiście nadal nosiła to imię, ale do czasu przyjazdu Beryl nigdy nie słyszałam, by ktoś się do niej w ten sposób zwracał. Mój ojciec zawsze mówił o niej „matka”. W dzieciństwie wyrobiłam sobie jakże naiwne przekonanie, że to określenie lepiej do niej pasuje niż do innych kobiet. „Matka”, nie „mama”. Kiedy nie byłyśmy razem i nie mogłam sobie przypomnieć, jak wygląda, czułam lęk. Nawet gdy siedziałam na lekcjach w szkole położonej tuż za sąsiednim wzgórzem, próbowałam odtworzyć w wyobraźni jej rysy.
Niekiedy byłam niemal pewna, że jeśli nie zdołam tego zrobić, może się okazać, iż matka zmarła. Ale przez cały czas odczuwałam jej obecność, przypominały mi ją najróżniejsze rzeczy – pianino albo podłużny bochenek białego chleba. Brzmi to może niedorzecznie, ale tak właśnie było.
Z kolei Marietta stanowiła, w mojej głowie, oddzielny byt, istniejący zupełnie niezależnie od Matki, osoby dorosłej i w pełni dojrzałej. Marietta nadal biegała swobodnie po Ramsay, nad rzeką Ottawą. Na ulicach miasteczka tłoczyły się konie, wszędzie były kałuże, a pod koniec tygodnia z okolicznych lasów zjeżdżało się mnóstwo drwali. Przy głównej ulicy działało jedenaście hoteli, w których przybysze zatrzymywali się na weekend i dużo pili.
W połowie stromej drogi biegnącej w górę od strony rzeki stał dom, w którym mieszkała Marietta – bliźniak z dwoma oknami wykuszowymi od frontu i drewnianym treliażem rozdzielającym dwa niezależne ganki.
Drugą część zajmowała rodzina Sutcliffe’ów. To u nich zamieszkała Marietta, gdy jej matka zmarła, a ojciec wyjechał z miasta. Pan Sutcliffe, Anglik, był telegrafistą. Jego żona, Niemka, zawsze parzyła kawę zamiast herbaty. Piekła też strudel. Ciasto, gdy było jeszcze surowe, zwisało z krawędzi stołu jak cieniutki obrus. Czasami wydawało się Marietcie podobne do skóry.
Pani Sutcliffe odwiodła matkę Marietty od próby popełnienia samobójstwa.
Tego dnia Marietta została w domu i nie poszła do szkoły, bo była sobota. Obudziła się późno, a jej uwagę od razu przykuła panująca wokół cisza. Zawsze się tego bała – wypełnionego ciszą domu – toteż zaraz po przyjściu ze szkoły od progu wołała: „Mamo! Mamo!”.
Jej matka, chociaż była w mieszkaniu, często na to wołanie nie odpowiadała. Ale Marietta z ulgą wyłapywała znajomy zgrzyt kuchennego rusztu albo jednostajny ruch żelazka po desce do prasowania.
Jednak tamtego ranka nie dobiegał żaden dźwięk. Zeszła na dół, ukroiła sobie kromkę chleba, posmarowała ją masłem i melasą, a potem złożyła na pół.
Uchyliła drzwi do piwnicy i zawołała. Po chwili poszła do pokoju położonego od frontu, stanęła przy oknie i zza pędów asparagusa obserwowała, co dzieje się na zewnątrz. Zobaczyła swoją małą siostrę, Beryl, i kilkoro dzieci z sąsiedztwa. Wszyscy razem turlali się z porośniętej trawą skarpy na chodnik, po czym wstawali i wdrapywali się z powrotem na wierzchołek, by wkrótce znów lądować na dole.
− Mamo! – zawołała Marietta. Wyszła na podwórko za domem. Dzień był pochmurny, ale dość ciepły. Wiosna już niedługo miała ustąpić miejsca latu. W zieleniących się ogródkach warzywnych ziemia była wilgotna, a liście na drzewach z dnia na dzień zupełnie się rozwinęły. Spływały z nich krople deszczu, który spadł minionej nocy.
Mamo! – krzyknęła ponownie Marietta, zatrzymując się pod sznurem z praniem.
Na końcu podwórka stoi mała stodoła, gdzie przechowuje się drewno na opał, narzędzia i stare meble. Przez otwarte drzwi widać drewniane krzesło z prostym oparciem. Marietta zauważa stopy matki, czarne sznurowane buciki. Poznaje jej długą, wzorzystą letnią sukienkę z bawełny zakładaną do prac domowych i fartuch; dostrzega podwinięte rękawy. Widzi białe jaśniejące w półmroku ramiona, szyję i twarz.
Matka stała na krześle i milczała. Nie patrzyła na Mariettę, tylko się uśmiechała i lekko stukała nogą, jakby chciała powiedzieć: „Tu jestem. Znalazłaś mnie. I co teraz?”. Coś z nią było niw w porządku, niezależnie od tego, że stała na krześle i miała przyklejony do twarzy ten dziwny, cierpki uśmiech. W oparciu krzesła brakowało kilku szczebelków. Matka musiała wyciągnąć zdezelowany mebel z kąta i ustawić go na środku stodoły, gdzie z powodu nierówności klepiska krzesło się chwiało. Na szyję matki padał cień.
Nie, to nie cień, tylko sznur, pętla na końcu liny zwisającej z belki pod sufitem.
– Mamo!? Mamo, zejdź, proszę.
Głos Marietty jest przytłumiony, bo dziewczynka obawia się, iż pod wpływem jej krzyku lub płaczu matka mogłaby wykonać gwałtowny ruch, spaść z krzesła i całym ciężarem zawisnąć na sznurze. Ale nawet gdyby Marietta chciała krzyknąć, nie byłaby w stanie.
Może z siebie wydobyć jedynie słaby, cichutki, żałosny głosik – tak jak to bywa w snach, kiedy nadciąga jakaś groźna bestia.
– Idź i przyprowadź tu ojca. − To właśnie kazała zrobić dziewczynce matka i Marietta spełniła jej polecenie.
Przerażona, na drżących nogach, tak jak stała – w koszuli nocnej, w samym środku sobotniego poranka − ruszyła przed siebie. Minęła Beryl i pozostałe dzieci nadal pochłonięte szaloną zabawą. Biegła najpierw chodnikiem, który w owym czasie był jeszcze drewniany, a potem niebrukowaną ulicą. Po deszczowej nocy utworzyło się na niej mnóstwo kałuż. Ulica przecinała tory kolejowe, a u stóp wzgórza krzyżowała się z główną arterią miasteczka. Pomiędzy główną ulicą a rzeką mieściły się magazyny i budynki należące do drobnych wytwórców.
To właśnie tam ojciec Marietty prowadził swój zakład produkujący furmanki, powoziki i sanie. Miał na swoim koncie nawet pewne osiągnięcia, bo zaprojektował nowy rodzaj sań, przydatnych do pracy w lesie, na których można było przewozić kłody drewna. Model ten został opatentowany.
W Ramsey ojciec Marietty dopiero zaczynał rozkręcać interes. (Prawdziwe pieniądze zrobił później, w Stanach. Był typem mężczyzny, który lubił odwiedzać hotelowe bary, salony fryzjerskie, chodzić na wyścigi zaprzęgów i przepadał za kobietami, a przy tym nie bał się roboty – trzeba mu to oddać).
Marietta nie zastała go tamtego dnia w zakładzie. Biuro było puste. Wybiegła na podwórze, na którym pracowało kilku mężczyzn, i wpadła w niedawno usypaną stertę trocin. Robotnicy roześmiali się i pokręcili głowami. Nie. Nie ma go w tej chwili. Nie. Może go znajdzie, jeśli popędzi dalej. Ale zaraz. Chyba lepiej byłoby się najpierw ubrać, prawda?
Nie chcieli jej upokorzyć. Nawet przez myśl im nie przeszło, że zachowali się niewłaściwie. Ale Marietta zawsze źle odbierała mężczyzn, którzy stali w grupie i zanosili się śmiechem. Omijała niektóre miejsca, nie wspominając już o wchodzeniu do środka, ponieważ mogła tam usłyszeć głośny męski śmiech. Nie znosiła odwiedzać zakładów fryzjerskich i panującego w nich zapachu. (Kiedy była już starsza i zaczęła chodzić na tańce z moim tatą, zawsze prosiła go, by nie nakładał na włosy pomady, ponieważ woń ta źle jej się kojarzyła).
Z kolei mężczyźni stojący na ulicy przed hotelem przywodzili jej na myśl zarazę. Lepiej było nie słuchać, o czym rozmawiają, bo z pewnością o czymś niecnym i potwornym. A jeśli milczeli i raz po raz wybuchali śmiechem, wtedy porażali wszystko wokół swoją nikczemnością – jak trucizną – i byli równie niebezpieczni. Dopiero gdy Marietta została ocalona dla Boga, zaczęła mijać ich bez obaw. Uzbrojona w Jego moc, potrafiła przejść przez sam środek męskiego zgromadzenia i nic nie mogło jej dotknąć ani zranić; była bezpieczna jak Daniel.
Teraz jednak zawróciła i ruszyła dokładnie w tę samą stronę, z której przybiegła – pod górę, w kierunku domu. Przyszło jej na myśl, że popełniła błąd, zostawiając matkę samą. Dlaczego matka kazała jej odejść? Dlaczego wysłała ją po ojca? Prawdopodobnie chciała, by zobaczył ją właśnie taką – jeszcze ciepłą i kołyszącą się na sznurze. Marietta powinna była przy niej zostać i odwieść ją od tej decyzji. Albo pobiec do pani Sutcliffe lub innej sąsiadki, a nie tracić czas, szukając ojca. Nie wiedziała jednak, kto dałby wiarę jej słowom.
Była przeświadczona, że wszystkie inne rodziny, z wyjątkiem jej własnej, żyją spokojnie, z dala od wszelkich zagrożeń i nieszczęść. Uznała, że nie zdoła im niczego wytłumaczyć, dlatego nie ma sensu prosić ich o pomoc.
(…)

Jedno z najsłynniejszych opowiadań Alice Munro, w tłumaczeniu Agnieszki Kuc, pochodzi z tomu Odcienie miłości.

 
Wesprzyj nas