Bernard Minier powraca z thrillerem o manipulacji i osaczeniu, w którym gra na najintymniejszych koszmarach, fobiach i obsesjach nie tylko swoich bohaterów, lecz także czytelników.



W wigilijny wieczór Christine Steinmayer, znana dziennikarka radiowa, wybiera się na pierwsze spotkanie z rodzicami narzeczonego. Przed wyjazdem znajduje w swojej skrzynce na listy osobliwą przesyłkę.

Jest to anonim, w którym ktoś informuje ją, że zamierza popełnić samobójstwo. Pomyłka? Niewczesny żart? Wokół kobiety zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Ktoś próbuje ją zaszczuć, odizolować od otoczenia, doprowadzić do obłędu.

W tym samym czasie komendant Martin Servaz, znany nam już doskonale z poprzednich powieści, który po traumatycznych przejściach przebywa w ośrodku dla policjantów w depresji, także otrzymuje niezwykłą przesyłkę: magnetyczny klucz do hotelowego pokoju i bilecik z datą i godziną spotkania.

Perspektywa nowego śledztwa wyrywa policjanta z letargu. Czy coś łączy te dwa wątki?

Bernard Minier – pisarz francuski, urodził się w Béziers, a dorastał na południowym wschodzie Francji. “Nie gaś światła” to jego trzecia powieść po hitowym, także w Polsce, “Bielszym odcieniu śmierci” (Prix Polar za najlepszy kryminał roku 2011 we Francji) i wydanym w 2013 roku “Kręgu”.

Bernard Minier
Nie gaś światła
Przekład: Monika Szewc-Osiecka
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 23 września 2014


Korytarz. Niekończąca się kiszka prowadząca do kuchni – ładnie urządzonej, przestronnej i nowoczesnej, w przeciwieństwie do wiekowego korytarza pełnego starych mebli i obrazów.
Do okien kleiła się mgła, ale w pomieszczeniu nie paliło się żadne światło. Muzyka operowa dobiegała z innego pokoju i rozchodziła się po całym domu. Pęczniała, opadała i znowu wzbierała jak żagle na statku. Christine miała wrażenie, że dźwięki wsączają jej się bezpośrednio do żył.
A potem stanęła przed nią ona: brunetka o pięknej twarzy, nieco przywiędłej z powodu wieku.
– Spodziewałaś się kogo innego? Pewnie sądziłaś, że jesteś blisko.
– Gdzie Denise?
– Nie ma Denise. – Kobieta nacisnęła włącznik i w kuchni natychmiast zrobiło się jasno. Christine zauważyła połyskujące blaty z nierdzewnej stali i rzędy lśniących rondli. – To ja wysłałam ci tego e-maila. Jest czysta? Przeszukałeś ją?
Marcus prawie niezauważalnie skinął głową, jakby chciał dać jej do zrozumienia, że to pytanie było zbędne. Przecież zna się, do cholery, na swojej robocie.
– Mówiąc dokładniej – oświadczyła kobieta, znowu zwracając się do Christine – Denise nie ma z tą sprawą nic wspólnego. A tak na marginesie: Denise bzyka się z twoim Géraldem. Robili to, jeszcze zanim on się od ciebie odsunął. W tej kafejce wycięła ci niezły numer, co? Ale daj spokój, nie potępiaj go. Kto mógłby się oprzeć Denise? To znaczy, który normalny facet by się jej oparł? Zresztą Gérald nie jest jedyny. On jest dla niej zbyt tchórzliwy, zbyt leniwy, zbyt nużący. Znudzi się nim, zobaczysz. – Kobieta mówiła lekkim tonem, ale Christine domyślała się w nim jakiegoś mrocznego, niebezpiecznego dna.
– Kim pani jest? – Jej głos brzmiał jeszcze zdecydowanie, aż sama się zdziwiła.
– Nazywam się Mila Bolsanski. Thomas! – zawołała nagle i Christine zauważyła jakiś ruch po prawej stronie.
Otworzyły się drzwi, na podłodze rozległo się delikatne tupanie drobnych, lekkich jak oddech kroków i w kuchni pojawił się chłopiec. Mógł mieć cztery albo pięć lat. Spojrzał na nią dużymi i smutnymi brązowymi oczami.
– A to jest mój syn Thomas – przedstawiła go kobieta. – Thomas, powiedz dzień dobry. Thomas jest synem Léo…
– Dzień dobry – powiedział chłopczyk.
– Wracaj do pokoju, kochanie.
Chłopiec posłusznie zniknął. Nie był przesadnie ciekawski. Przez ułamek sekundy myślała o Madeleine pod koniec jej życia, kiedy wszystko spływało po niej, nie zostawiając śladów. Syn Léo… Christine miała wrażenie, że wszystko jej się miesza, że gubi wątek, że igła jej wewnętrznego kompasu wariuje, na próżno usiłując znaleźć północ.
Zauważyła, że gdy tylko dziecko zniknęło, Marcus znowu wycelował w nią broń. Spojrzała na kobietę. Gdzie ona ją widziała? Czuła, że odpowiedź na to pytanie jest tuż-tuż.
– Chodź – rozkazała kobieta.
Otworzyła drzwi do pomieszczenia za kuchnią i zapaliła światło. Christine zobaczyła wielkie zdjęcie Ziemi widzianej z kosmosu, pokrywające całą ścianę. Mimo rozmiarów zdjęcie było doskonałej jakości. Można było mieć wrażenie unoszenia się pośród kosmicznej nocy ponad oceanami, kontynentami, wyspami, lodowcami, obszarami miejskimi i pustynnymi, ponad cyklonami i tajfunami. W pokoju stała biała sofa i ława, na której leżały książki. Po okładkach Christine poznała, że wszystkie dotyczą jednego tematu. Pomyślała o Léo. I nagle doznała olśnienia. Mila Bolsanski. Ależ tak, to astronautka. Parę lat wcześniej widziała jej twarz w telewizji. Druga Francuzka w kosmosie. Jeśli dobrze pamięta, misję przerwano, ponieważ na górze coś się wydarzyło. Jakiś wypadek… Teraz wydawało jej się nawet, że przypomina sobie, iż Léo brał udział w tej misji. Uświadomiła sobie, że nigdy nie poruszał z nią tego tematu, i przeszedł ją dreszcz.
Podczas swoich spotkań rozmawiali o tylu rzeczach. Dlaczego nigdy nie wspomniał o tej misji? Czy ten chłopiec faktycznie jest jego synem? Za dużo tego jak na jeden raz.
– Słyszysz tę muzykę? – zapytała Mila. – to także opera. Zmierzch bogów. Na końcu Brunhilda, dawna walkiria, rzuca się na koniu w płomienie stosu pogrzebowego Zygfryda. Zawsze lubiłam ten utwór. Niewiarygodne, jak wiele oper mówi o samobójstwie. Ale tobie, Christine, za bardzo zależało na życiu. I to jest twój błąd.
Christine omiotła spojrzeniem resztę pomieszczenia. Czarny, lśniący fortepian, a na nim partytury i zdjęcia w ramkach. W głębi, pod przeszkloną ścianą, osobliwy kominek z białego marmuru z pustym paleniskiem, zza którego przezierały kładące się na zewnątrz mgły.
– Opera to domena czystych emocji. Kiedy namiętność, smutek, cierpienie czy obłęd osiągną tak wielki stopień nasycenia, że nie da się ich wyrazić słowami, można to uczynić tylko poprzez śpiew. To przekracza granice zrozumienia, logiki. To jest nie do opisania.
Potężna muzyka wciąż płynęła. Christine pomyślała o chłopcu. Mimo grubych ścian na pewno słyszał ją w swoim pokoju. Na dywanie walały się jego zabawki – figurki z serii Transformers, czerwony wóz strażacki, piłka do koszykówki.
– Wiesz, co świadczy o jakości libretta? To proste: akcja musi się szybko posuwać naprzód, trzeba dawkować napięcie aż do zakończenia, oczywiście tragicznego. Jeśli chodzi o muzykę, zwieńczenie stanowi trzyczęściowa aria da capo, gdzie trzecia część jest powtórzeniem pierwszej. Nie może ona jednak zakłócać rozwoju napięcia dramatycznego. Wszystko jest kwestią napięcia…
Sopran wspiął się na wysokie rejestry.
– O, słyszysz?
– Co? – odparowała Christine niezbita z tropu. – To śmieszne gruchanie? Trochę to pretensjonalne, nie?
W oczach astronautki dostrzegła błysk wahania, podobny do linii życia na monitorze EKG.
I co, kochana, sądziłaś, że mnie pobiłaś, unicestwiłaś i teraz będziesz świętować zwycięstwo? Nie tym razem. Tym razem nie poszło tak, jak się spodziewałaś. Przyznasz, że z Célią była lepsza zabawa. Zwłaszcza to jej samobójstwo na końcu. Jak w tych twoich kurewskich operach.
Zobaczyła, że Mila odwraca się w kierunku Marcusa.
– Masz to, o co cię prosiłam?
Przytaknął skinieniem głowy i sięgnął dłonią w rękawiczce do kieszeni kurtki, z której wyjął niewielką ampułkę. Popatrzył krótko na Christine spod długich jasnych rzęs.
Jej wzrok spoczął na karafce z wodą i szklance, które stały na ławie. Zobaczyła, jak Mila bierze do ręki karafkę i do połowy napełnia szklankę wodą. Nie pokazuj, że się boisz, pomyślała Christine. Następnie kobieta stłukła ampułkę nad szklanką i wymieszała wszystko łyżeczką.
– Masz. Wypij to.
– Znowu? Nie uważacie, że to trochę… nudne?
– Pij – ponagliła ją.
– Słuchajcie, ja… – zaczęła Christine, chwytając szklankę drżącą dłonią.
– Pij – powiedział Marcus, celując do niej z broni. – Pośpiesz się. Masz trzy sekundy. Raz… dwa…
Zawahała się, spojrzała na szklankę i podniosła ją do ust. Napój smakował jak witaminy z dzieciństwa, które jej mama kupowała w aptece. Wypiła.
– A więc to z Célią to też pani?
Mila zmierzyła ją lodowatym spojrzeniem.
– Rościła sobie prawa do Léo, nie chciała się od niego odczepić. A Léo był prawie gotowy, by zostawić dla niej żonę. To była obrona własna: Léo należy do mnie, jest ojcem mojego dziecka.
– Ale on jest żonaty.
Jej wzrok stał się jeszcze bardziej ponury.
– Ty to nazywasz małżeństwem? Dla mnie to jest żart. Są w trakcie rozwodu, wiedziałaś o tym? – (Christine wzruszyła ramionami). – Prędzej czy później do mnie wróci. Kiedy wreszcie zrozumie, kiedy będzie miał już tylko mnie. Ale ta głupia Célia stanęła nam na drodze, tak jak ty. Więc zmieniłam jej życie w piekło. A gdy wszyscy uznali ją za wariatkę, gdy schudła, gdy zaczęła się stawać coraz brzydsza, coraz mniej zabawna, coraz bardziej przygaszona i ponura, cóż, wtedy nasz drogi Léo otworzył oczy. Trzeba przyznać, że nie jest zbyt dobry w odgrywaniu Matki Teresy. – zamilkła na chwilę. – Więc ją zostawił. A ona tego nie wytrzymała. Ciąg dalszy znasz.
Christine przytaknęła.
– Hmm. I teraz przyszła moja kolej – powiedziała. – Szkoda, że robisz to na darmo. Rozstałam się z Léo w ubiegłym miesiącu. Powiedziałby ci, gdybyś go o to zapytała.
– Kłamiesz.
– Po co miałabym kłamać? I tak jest już trochę za późno, by się cofnąć, prawda?
Mila znowu spojrzała na nią zaskoczona. Z pewnością spodziewała się, że Christine będzie ją błagać, zaklinać, by nie odbierała jej życia. Że się rozpłacze.
– A Marcus? Skąd go wzięłaś?
Obie jednocześnie zwróciły oczy w kierunku drobnego młodego mężczyzny o łysej czaszce, bladej skórze i kobiecych rysach.
– Poznałam Marcusa dzięki pewnym przyjaciołom z Moskwy. Niezwykle cennym przyjaciołom, z czasów gdy byliśmy w Gwiezdnym Miasteczku. Marcus to w pewnym sensie ich… filia we Francji. Przyjechał tu trzy lata temu, ale francuskiego nauczył się w Rosji. On i jego koledzy są świetni w grzebaniu w koszach na śmieci, wyszukiwaniu informacji, wślizgiwaniu się nocą do mieszkań i dowiadywaniu się wszystkiego, co trzeba, na temat ich właścicieli, wydobywaniu zeznań, majstrowaniu przy zamkach i komputerach. – Czubkiem paznokcia musnęła tatuaż na szyi człowieczka. – Marcus nie jest szczególnie ciekawski. Nie zadaje pytań. I to jest jego wielka zaleta. Z wyjątkiem pytań dotyczących jego honorarium. Wiesz, że w niektórych krajach można zlecić zabójstwo za garść dolarów albo za działkę
towaru?
Christine zauważyła, że na zewnątrz zaczęło się ściemniać, a mgła opadała. Za przeszkloną ścianą widziała ciemne gałęzie i czerwonawą poświatę.
– Marcus i Cordélia: jaka dziwna para, prawda? Marcus opowiadał mi, że poznał Cordélię, gdy próbowała go okraść w metrze. Musiała myśleć, że ten drobny jegomość jest niegroźny. Nie miałam tego w planach, ale ponieważ Cordélia wyglądała na świetną w podwójnej grze i machlojkach, kiedy dowiedziałam się, że twoje radio szuka stażystki, zasugerowałam, by aplikowała na to stanowisko, oczywiście z wymyślonym CV. Twój Guillaumot niczego nie podejrzewał. Faktem jest, że Cordélia doskonale wynajduje u ludzi czułe punkty. Wiedziałaś, że twój szef chętnie oglądał striptiz w miejscu pracy po godzinach spędzonych przy biurku? Wszyscy mężczyźni są jednakowi…
– Ja… niezbyt dobrze się czuję…
To była prawda. Christine miała wrażenie, że cały pokój powoli zaczyna wirować, jak startująca karuzela. I skąd te uderzenia gorąca?
– Ja… Co było w tej ampułce? – Zamrugała. – Nie wywiniecie się z tego tak łatwo. Léo coś podejrzewa… I ten glina… dotrze do was.
Na ustach Mili pojawił się uśmiech – wąski jak ostrze brzytwy.
– Napisałam dziennik – zaczęła łagodnie. – Zmyślony. O tym, co niby się wydarzyło w Gwiezdnym Miasteczku. O tym, co ten biedny Léo rzekomo mi zrobił. – Uśmiechnęła się. – Dałam go temu glinie. Pewnie właśnie go czyta. A kiedy skończy, nie będzie miał wątpliwości, że Léo jest winny.
– Dlaczego?
– Bo kiedy zostanie sam, opuszczony przez wszystkich, pójdę do niego do więzienia i stopniowo go odzyskam. – Mila znowu się uśmiechnęła. – A on zrozumie, że ma tylko mnie. Uświadomi sobie potęgę mojej miłości. Moje poświęcenie, wszystko, co dla niego zrobiłam. Przejrzy na oczy i pokocha mnie jak dawniej, jak na początku.
Christine przygryzła dolną wargę. Boże, ta kobieta jest szalona. Powinno się ją zamknąć. Spojrzała na Marcusa, ale ten z doskonale obojętną miną trzymał ją na muszce. Płacą mu. I to mu wystarczy.
– Chodźmy – powiedziała Mila, spoglądając najpierw na zegarek, a potem na Marcusa.
Otworzyła niskie drewniane drzwi w grubej kamiennej ścianie za swoimi plecami. Mgła na zewnątrz prawie zniknęła; tylko pnie przy samej ziemi oplatały jeszcze białe wstęgi. Z tej strony domu od budynku aż do wejścia do lasu ciągnęła się betonowa pergola, podtrzymująca winobluszcz, który zimą był suchy i szary. Christine zobaczyła purpurowe kamelie, bluszcz, blade ciemierniki, miskę na omszałym, kamiennym brzegu studni. Spomiędzy obluzowanych płytek chodnikowych, które podnosiły się, gdy po nich stąpała, sterczały zeschłe chwasty.
– Ruszaj się – powiedział Marcus, popychając ją lufą pistoletu.
Wyprostowała się, uszła trzy kroki i przystanęła.
– Co zamierzacie zrobić?
– Powiedziałem ci, ruszaj się!
Doszli do lasu. Ścieżka była ledwie widoczna. Słońce zachodziło za linią drzew i gałęzi, które na szczycie pagórka drapały je jak druciana siatka. Blade, czerwone promienie przypominające zamarzniętą krew kładły się między cienkimi pniami. Strumyk lśnił jak miedziana rzeźba. Przecinał gruby, gąbczasty dywan martwych liści. W powietrzu unosił się zapach ziemi i próch-
nicy.
Jej serce waliło jak szalone. Niebo krwawiło.
– Ruszaj się.
Posuwali się wzdłuż strumienia, z wysiłkiem wspinając się na wzgórze. Marcus szedł przed nią. Wiedział, że gdyby spróbowała uciekać, daleko nie odejdzie.
– Cholera, kręci mi się w głowie – powiedziała, zwalniając.
Pośliznęła się na liściach i wylądowała na czworaka. Czarne błoto i liście oblepiły jej dłonie. Wstała i przystanęła na chwilę, by złapać równowagę i otrzepać ręce. Marcus zatrzymał się i czekał na nią z nieprzeniknionym wyrazem kobiecej twarzy. Mila podeszła do niej.
– Idziemy.
Zaczął padać drobny deszcz. Poczuła na twarzy zimne krople jak ze zraszacza.
– A więc tutaj to się skończy – powiedziała. – W środku lasu.
Serce tłukło się jej w piersi jak werbel. Idący przed nią mały, łysy, wytatuowany mężczyzna schylił się, by przejść pod nisko wiszącą gałęzią.
– Pośpiesz się! – powiedział z lekkim akcentem. – Mamy więcej spraw do załatwienia.
Zszedł do niej i obydwoje chwycili Christine pod ramiona, by przyśpieszyć jej marsz.
– Chyba będę… wymiotować.
Ale nie zwymiotowała. Zeszli do maleńkiej kotlinki, gdzie drzewa rosły nieco rzadziej. Była to niemal polana. Nagle w głębi parowu Christine zobaczyła dużą czarną dziurę, obok której leżała łopata, i zaczęła się opierać, z całych sił wbijając obcasy w grząskie podłoże.
– Nie! Nie!
Wyrywała się.
Puścili ją. Marcus wycelował w nią pistolet.
– Połóż się w dole.
Stare, sękate drzewo wyginało się na samym brzegu wykopu niczym człowiek guma. Widać było, że łopata uszkodziła część jego korzeni.
Christine odwróciła się twarzą do nich.
– Nie! Nie! Zaczekajcie!
Marcus pchnął ją i poleciała do tyłu, prosto do dołu. Na szczęście ziemia na dnie była grząska i Christine miała bardzo miękkie lądowanie. Otworzyła oczy. Leżała na plecach. Jej nozdrza wypełniał zapach świeżo przekopanej ziemi. Deszcz, który padał jej na twarz, wzmógł się – spływał jej do oczu i na uwalane ziemią włosy.
– Kobiety są o wiele lepszymi zabójczyniami od mężczyzn – odezwała się Mila nad dołem. – Są bardziej pomysłowe, bardziej finezyjne, mają więcej wyobraźni.
– A więc zrób to – odpowiedział Marcus, ruchem głowy wskazując Christine.
Z dna dołu zobaczyła, jak podaje Mili pistolet, trzymając go za lufę. Zauważyła jej szalone spojrzenie.
– Co? Co ty wygadujesz? Rób swoje! Zapłaciłam ci!
– Niet. Za mało, żebym miał ryzykować dożywocie – powiedział. – Pażałsta. Proszę.
Mila zarechotała okrutnie, chwytając broń za kolbę.
– A ja myślałam, że masz jaja! To tak wygląda dzisiaj rosyjska mafia?
Marcus ze spokojem wyjął paczkę papierosów, nie oburzając się jej przemową. Zapalił jednego. Uśmiechnął się. Christine lekko przekręciła głowę. Czy jej się śni, czy tam, gdzie łopata przecięła czułą tkankę lasu, kłębią się dżdżownice? Widziała, jak wiją się kilkanaście centymetrów od jej policzka pod plątaniną cienkich białych korzeni.
Głos Marcusa:
– Twój ruch, madame. Są tylko dwie kulki. Więc ich nie zmarnuj.
Christine zamknęła oczy.
Nagle poczuła, że się trzęsie – ze strachu i przygnębienia jednocześnie. Jej ciało, pokryte gęsią skórką i potem, przeszedł potężny dreszcz. Myślała tylko o jednym – wyskoczyć z tego dołu i uciekać co sił w nogach.

 
Wesprzyj nas