Łamiąca wszelkie tabu literacka podróż z nieustraszonym, brawurowym kierowcą; to książka niepodobna do niczego, co czytaliście kiedykolwiek wcześniej.


Jenny Lawson pochodzi z zabitej dechami dziury w Teksasie. Dorastała pośród nietuzinkowych ekscentryków.

Jej ojciec – zarośnięty olbrzym wyglądający jak niebezpieczna wersja Zacha Galifianakisa – kochał zwierzęta, ale zarazem uwielbiał polowania i zajmował się taksydermią.

Mama była z kolei gorącą zwolenniczką dosłownej interpretacji maksymy Co cię nie zabije, to cię wzmocni, co nie mogło to pozostać bez wpływu na psychikę bohaterki (i jej dalsze życie emocjonalne), zwłaszcza że już jako dziecko cierpiała na stany lękowe i depresję.

Udawajmy, że to się nie wydarzyło Jenny Lawson to łamiąca wszelkie tabu literacka podróż z nieustraszonym, brawurowym kierowcą; to książka niepodobna do niczego, co czytaliście kiedykolwiek wcześniej.

„O, The Oprah Magazine”:
Lawson kpi z samej siebie w prześmieszny i cudownie obrazoburczy sposób, ale pozwala jej to mówić szczerze i bez ogródek o takich kwestiach jak depresja, stany lękowe i bezpłodność.

Neil Gaiman, pisarz, autor bestsellerów na liście „New York Timesa”:
Czytając Lawson śmiejecie się na głos, ale wiecie, że nie powinniście i że pewnie pójdziecie za to do piekła.

Może więc lepiej tego nie czytać.
Tak byłoby mądrzej i bezpieczniej.

Jenny Lawson
Udawajmy, że to się nie wydarzyło
Przeważnie prawdziwa autobiografia
Przeł. Barbara i Wanda Gadomskie
Wydawnictwo Black Publishing
Premiera: 27 sierpnia 2014


Mówcie do mnie Izmael. Nie będę reagować, bo to nie moje imię, ale jest dużo przyjemniejsze niż większość innych, jakimi się do mnie zwracano. „Mówcie do mnie pokręcona-lasko-rzucająca-kurwami” prawdopodobnie bardziej odpowiadałoby rzeczywistości, ale „Izmael” brzmi lepiej, a poza tym to znacznie bardziej dystyngowany początek niż zdanie, które początkowo napisałam – o tym, jak właśnie wpadłam w Starbucksie na moją ginekolożkę, która omiotła mnie wzrokiem, jakby mnie w ogóle nie znała. Stałam więc tam i rozmyślałam, czy robi tak specjalnie, żeby pacjentki się czuły mniej skrępowane, czy może naprawdę nie poznała mnie bez mojej waginy. Tak czy inaczej, to bardzo zbija z tropu, kiedy ludzie, którzy byli wewnątrz waszej waginy, udają, że was nie ma. Poza tym chcę wyjaśnić, że mówiąc „bez mojej waginy”, nie sugeruję, że nie miałam jej akurat przy sobie. Chodzi mi tylko o to, że… no, wiecie… nie pokazywałam jej w Starbucksie. To pewnie rozumie się samo przez się, ale wolałam to jasno powiedzieć, bo jesteśmy w pierwszym rozdziale i jeszcze się nie znamy. Więc gwoli wyjaśnienia, zawsze mam swoją waginę przy sobie. Zupełnie jak kartę American Express. (To znaczy, że nigdy nie wychodzę bez niej z domu. Nie chcę powiedzieć, że jej używam, żeby coś sobie kupić.)
Niniejsza książka to autentyczna opowieść o mnie i mojej walce z limfogranulomatozą, która (uwaga spoiler) kończy się moją śmiercią, więc możecie przeczytać tylko niniejsze zdanie, a potem udawać, że przeczytaliście całą książkę. Niestety gdzieś w książce jest też ukryte hasło, a jeśli nie przeczytacie jej w całości, nie dowiecie się, jak ono brzmi. A wtedy ludzie w waszym klubie książkowym zorientują się, że przestaliście czytać zaraz po niniejszym akapicie i połapią się, jacy z was zapluci łgarze.
No dobrze już, dobrze. Ukryte hasło to „skiełbacha”.
Koniec.
Jeszcze tu jesteście? Fajnie, bo ukryte hasło to wcale nie „skiełbacha”, a słowa „limfogranulomatoza” nie umiem nawet przeliterować. To taki specjalny test, który pozwoli wam sprawdzić, kto naprawdę przeczytał tę książkę. Jeśli ktoś w waszym klubie książkowym choćby wzmiankuje skiełbachę albo limfogranulomatozę, to jest kłamcą i trzeba go wyprosić, a może nawet wyrzucić za drzwi i trochę poturbować, bo pewnie ukradł wam srebrne sztućce. Prawdziwe ukryte hasło to „widelec” .
Dorastałam jako uboga czarna dziewczynka w Nowym Jorku. Trzeba tylko zastąpić „czarna” słowem „biała”, a „Nowy Jork” słowami „teksańska wieś”. Słowo „uboga” może zostać. Urodziłam się w Austin w stanie Teksas, znanym z chwytliwej kampanii: „Pokręcone Austin – tak trzymać!” – a że całe życie określano mnie jako „tę pokręconą laskę”, to doskonale się tam odnalazłam i żyłam długo i szczęśliwie. Koniec. To byłby pewnie kres niniejszej książki, gdyby moi rodzice nie wyprowadzili się z Austin, kiedy miałam trzy lata.
Właściwie nie mam żadnych wspomnień z Austin. Mama twierdzi, że zajmowaliśmy mieszkanie na piętrze w budynku stojącym nieopodal bazy wojskowej, a ja późno w nocy podnosiłam się w łóżeczku, rozchylałam zasłony i machałam do żołnierzy, żeby do mnie wpadli. Tata był wtedy wojskowym i jak mama opowiedziała mi tę historię, kiedy byłam nastolatką, wytknęłam jej, że może powinna była docenić, że ściągam go z ulicy. Tymczasem rodzice po prostu odsunęli łóżeczko od okna, bo się obawiali, że „wyrabiam w sobie skłonności do tego typu profesji”. Najwyraźniej przemeblowanie mną wstrząsnęło, bo zaraz w następnym tygodniu wrzuciłam miotłę do kominka w salonie, a gdy się zapaliła, biegałam po mieszkaniu, wrzeszcząc i wymachując nad głową tą płonącą pochodnią. Podobno. Wcale tego nie pamiętam, ale jeśli to rzeczywiście miało miejsce, to podejrzewam, że machałam nią jak jakąś hurrapatriotyczną, ognistą batutą. Moja matka twierdzi, że wściekle ją tą miotłą atakowałam, jakby była potworem Frankensteina, a ja kilkoma gniewnymi wieśniakami naraz. Matka nazywa to moim pierwszym czynem piromańskim. Ja to nazywam lekcją, dlaczego przesuwanie czyichś mebli źle się kończy dla wszystkich zainteresowanych. Uzgodniłyśmy, że nie zdołamy ustalić wspólnej wersji.
Niedługo po tym zajściu spakowaliśmy się i przeprowadziliśmy do nie-ma-zmiłuj- wiejskiego miasteczka Wall w zachodnim Teksasie. Rodzice twierdzą, że wylądowaliśmy tam, ponieważ ojciec skończył służbę wojskową, a matka była w ciąży z moją młodszą siostrą i chciała mieszkać bliżej rodziny. Podejrzewam jednak, że raczej zorientowali się, że coś jest ze mną nie tak, więc uznali, że łatwiej wyjdę na ludzi, dorastając w tym samym teksańskim miasteczku, w którym oni sami się wychowali. To jedna z wielu rzeczy, co do których się mylili. (Inne fakty, co do których się mylili: istnienie wróżki-zębuszki, „nieprzemijający czar” boazerii ze sklejki, rozsądek zostawiania trzylatki sam na sam z miotłą i buzującym kominkiem).
Gdybyście porównali dzisiejsze Wall z Wall mojego dzieciństwa, ledwie byście je rozpoznali – bo obecnie Wall ma stację benzynową. A jeśli wam się wydaje, że stacja benzynowa to znowu nic takiego, to pewnie dorastaliście w miasteczku, które miało stację benzynową i nie zachęcało licealistów, żeby jeździli do szkoły traktorem.
Tak naprawdę Wall to malutkie miasteczko obfitujące w… hmmm… kurz? Strasznie tam dużo kurzu. I bawełny. I ginu, ale nie tego dobrego. Kiedy ludzie w Wall mówią o ginie, mają na myśli Cotton Gin, czyli jedyne lokalne przedsiębiorstwo, przerabiające bawełnę na… na coś innego. Naprawdę nie mam pojęcia na co. Może na inny rodzaj bawełny? Nigdy nie zadałam sobie trudu, by spytać, bo byłam przekonana, że lada moment ucieknę z tej wiochy. Myślałam tak przez następne dwadzieścia lat.
(…)

 
Wesprzyj nas