Pewnego ranka Nathan McCane, bezdzietny mężczyzna w średnim wieku znalazł porzucone w lesie niemowlę. Marzeniem mężczyzny stało się adoptować chłopca, jednak los chciał inaczej…



To babka dziecka uzyskała prawo opieki nad wnuczkiem. Nathan jednak wymógł na niej obietnicę – pewnego dnia kobieta przyprowadzi do niego dziecko, a wtedy on wyjaśni mu, kto go ocalił.

Piętnaście lat później owdowiały Nathan znajduje porzuconego chłopca raz jeszcze – tym razem na własnym progu. Nat, bo tak go ochrzczono, wyrósł na ponurego i niedostępnego nastolatka i jego babka nie jest w stanie dłużej go znosić.

Nathan zgadza się przejąć opiekę nad młodzieńcem, wiedząc, że czeka go ciężka walka o miłość i zaufanie.

Nat boi się porzucenia, a starszy mężczyzna zrobi wszystko, by udowodnić chłopakowi, że nigdy, ale to przenigdy nie usunie go ze swego życia. Nawet jeśli przyjdzie mu zmierzyć się z demonami przeszłości.

Catherine Ryan Hyde jest autorką znaną ze swej wrażliwości i umiejętności obserwacji. Większość pomysłów, które później stają się podstawą powieści czerpie z nagłówków gazet, zasłyszanych historii czy własnych doświadczeń. Największą wagę przywiązuje jednak do konstrukcji postaci – to one, obdarzone w ludzkie zalety i słabości kierują swym losem i zmieniają się na oczach czytelnika.

Catherine Ryan Hyde
Dzień, który zmienił wszystko
Tłumaczenie Grzegorz Komerski
Wydawnictwo Jaguar
Premiera: 10 września 2014

CZĘŚĆ PIERWSZA
Nathan McCann

Dzień, w którym znalazł cię w lesie
2 października, 1960

Do świtu brakowało jeszcze dobre dwie godziny. Zapalił światło z nadzieją, że zobaczy gotowy do akcji ekspres – z nalaną wodą, nasypaną kawą, czekający tylko, by zacząć parzyć, kiedy wtyczka trafi do kontaktu. Zamiast tego znalazł koszyczek na filtr na suszarce do naczyń, porzucony i pusty.
Dlaczego spodziewał się czegokolwiek innego? Już całe lata minęły, odkąd Flora serwowała mu poranną kawę. Wstawała wtedy razem z nim, by przygotować jajecznicę z tostem i szklanką pomarańczowego soku.
Ostrożnie, by jej nie zbudzić, wyjął z szafki paczkę płatków owsianych, po czym – stojąc w zimnym podmuchu powietrza bijącego z otwartej lodówki – nalał do żółtej, plastikowej miski porcję chudego mleka.
Nie musisz zachowywać się aż tak cicho – napomniał się w duchu. Flora spała za zamkniętymi drzwiami, w swoim pokoju, na drugim końcu korytarza. Niemniej, w takich sytuacjach wszystko robił cicho, od zawsze, i mało prawdopodobne było, by zmienił przyzwyczajenie właśnie dzisiaj.
Kiedy zasiadł do płatków i pochylił się nad laminatowym blatem kuchennego stołu usłyszał, że Sadie – jego suczka, kędzierzawy retriever – już się obudziła i była gotowa do drogi, podekscytowana widokiem światła zapalonego w domu jeszcze przed świtem. Siedział, nasłuchując rozlegającego się co jakiś czas brzęczenia otaczającej kojec siatki, na którą pies co chwila skakał. Wyhodowana i wychowana specjalnie z myślą o takich właśnie porankach, Sadie odgadywała, że Nathan wybiera się na kaczki już po pierwszej zauważonej lub usłyszanej wskazówce.
Nathan często żałował, że nie może wpuścić suczki do domu – Sadie przecież tak ochoczo dzieliła się z nim własnym czasem i uwagą. Jednak Flora nie chciała nawet o tym słyszeć.

* * *

Było ciemno. Jesienny chłód na chwilę przed wschodem słońca, przenikał Nathana do głębi. Otwarta strzelba wisiała mu na ramieniu.
Uparł się, że zmusi Sadie do posłuchu.
Raz jeszcze zawołał sukę po imieniu, zły, że zmącił przez nią poranną ciszę, będącą głównym powodem, dla którego wybierał się do lasu. W ciągu sześciu lat, od kiedy miał psa, jeszcze nigdy się nie zdarzyło, by zignorowała polecenie pana.
Skierował na Sadie snop światła mocnej latarki. Przez mgnienie, zanim zmrużyła ślepia i odwróciła pysk, zauważył w niej coś niecodziennego. Spojrzenie suki było bardzo wymowne. W ten instynktowny sposób, w jaki rozumieją się wzajemnie pies i właściciel, Sadie chciała mu coś przekazać. Nie buntowała się przeciwko jego woli i zdaniu, lecz prosiła, by rozważył, choćby przez moment, jej własne.
„Musisz tu przyjść” – powiedziała ślepiami. – „Po prostu musisz”.
Więc po raz pierwszy od sześciu lat Nathan posłuchał swojej suki. Przyszedł na jej zawołanie.
Stała pod drzewem i kopała. Nie robiła tego jednak w ten gorączkowy, psi sposób. Zamiast drapać w gwałtownym rytmie przednimi łapami, ostrożnie rozgarniała liście pyskiem, delikatnie pomagając sobie pazurami. Zasłaniała mu widok, więc odciągnął ją za obrożę.
– No już dobrze, mała. Jestem. Pokaż, co tam znalazłaś.
Oświetlił kopiec opadłych liści. Spod ich sterty wystawała niemiłosiernie mała – lecz niemożliwa do pomylenia z czymkolwiek innym – stopa.
– Dobry Boże! – rzucił Nathan i odłożył latarkę na ziemię.
Wbił ręce pod wybrzuszenie, uniósł dziecko i zdmuchnął z jego twarzy liście. Było owinięte w sweter – w dorosłym rozmiarze – a na głowie miało czapeczkę z wielobarwnej dzianiny. Niemowlę nie mogło przyjść na świat dalej jak dzień lub dwa temu.
Nathan pomyślał, że poznałby więcej szczegółów, gdyby mógł trzymać jednocześnie latarkę i znalezione dziecko. Ściągnął zębami jedną rękawiczek i dotknął drobnej buzi. Opuszkami palców wyczuł chłód policzka.
– Jakim trzeba być człowiekiem, żeby zrobić coś takiego? – powiedział pod nosem.
Podniósł wzrok ku niebu, zupełnie jakby Bóg był dostępny na każde zawołanie i ochoczo odpowiadał na wszelkie pytania zainteresowanych.
Niebo zdążyło pojaśnieć, aczkolwiek wciąż był to dopiero zwiastun dnia. Świt nie wspiął się jeszcze na wzgórze, czekał gdzieś za horyzontem, nieformalnie oświadczając, że planuje zatrzymać się tam na dłużej. Nathan łagodnie ułożył noworodka na liściach i obejrzał go dokładniej, pomagając sobie latarką.
Nagle dziecko ospale poruszyło szczęką i wyschnięty mi wargami, jakby coś przeżuwało lub przynajmniej chciało to zrobić.
– Dobry Boże! – powtórzył Nathan.
Dopiero w tej chwili dotarło do niego, że maleństwo jest żywe.
Strzelbę ukrył w kupie liści. Potrzebował obu rąk, by pewnie chwycić niemowlę, by przytrzymać główkę przy piersi. Razem z psem, co sił w nogach, pomknęli do samochodu. Za ich plecami, nad jeziorem wstawał nowy dzień. Kaczki przeleciały nie niepokojone. Zapomniane.

* * *

W szpitalnej izbie przyjęć dwaj sanitariusze rzucili się pospiesznie do pracy, gdy tylko zobaczyli, co Nathan trzyma w rękach. Ułożyli noworodka na wózku – drobinka pośrodku oceanu – i rozchylili poły swetra. Chłopiec – zauważył Nathan. Chłopczyk z wciąż nieusuniętą pępowiną.
Sanitariusze biegiem poprowadzili wózek w głąb rozświetlonego korytarza. Po chwili dogonił ich lekarz i ściągnął malcowi z głowy wełnianą czapeczkę. Niezauważona przez nikogo, spadła na wyłożoną linoleum podłogę. Nathan podniósł ją i schował do kieszeni myśliwskiej kamizelki. Czapeczka była maleńka, mniejsza od jego dłoni. Podszedł na tyle blisko gabinetu, na ile wyczuwał, że mu wolno.
– Ktoś wyrzucił go do lasu w październikową noc – Nathan usłyszał głos lekarza – ale zostawił mu ciepły sweter i własnoręcznie wydzierganą czapkę. To się chyba nazywa żywić mieszane uczucia.

* * *

Nathan odszedł w tył korytarza i kupił w automacie kubek gorącej kawy. Poza tym, że rzeczywiście była gorąca, niczego dobrego nie dało się o niej powiedzieć. Przez kilka minut stał przed metalowym pudłem i wpatrywał się w lśniącą powierzchnię niczym w telewizor. W gładkiej tafli dostrzegł swoje niewyraźne, lekko zniekształcone odbicie.
Nie był mężczyzną rozkoszującym się oglądaniem samego siebie. Zawsze, gdy spoglądał we własne oczy, czuł się trochę skrępowany, podobnie jak wtedy, gdy patrzył w oczy innym ludziom. Ten jednak majaczący na automacie wizerunek był zbyt rozmyty, żeby mógł go zestresować czy choćby wprawić w zakłopotanie.
Tak więc stał przez chwilę, sącząc okropną kawę i zastanawiając się nad własną wrażliwością, nad dzisiejszym jej dowodem. W sposób, jakiego nie potrafiłby nikomu wyjaśnić, poczuł, że zaczęła właśnie nabierać kształtu, układać się, jakaś historia, której znaczenia nie można było jeszcze w pełni oszacować. Pozwolił sobie również na myśl, że o świcie został uruchomiony jakiś łańcuch zdarzeń, których nigdy już nikt nie zdoła – a być może wręcz nie powinien – cofnąć czy odwrócić.
Dopił kawę, po czym wypłukał kubek i napełnił go w ujęciu z wodą pitną.
Wrócił do swojego kombi i napoił Sadie.

* * *

Dwadzieścia, może trzydzieści minut potem lekarz wyszedł z gabinetu.
– Panie doktorze! – zawołał Nathan i pobiegł za nim przez korytarz. Lekarz obejrzał się, spojrzał niepewnie, jakby nie mógł sobie przypomnieć, skąd zna niepokojącego go mężczyznę.
– To ja znalazłem dziecko w lesie.
– Ach, tak – przypomniał sobie lekarz. – To pan. Czy mógłby pan zaczekać jeszcze kilka minut? Policja zechce z panem pomówić. Jeśli musi pan już jechać, proszę zostawić w recepcji numer kontaktowy. Na pewno pan rozumie. Muszą poznać jak najwięcej szczegółów. Żeby ustalić, kto to zrobił.
– Co z chłopcem?
– W jakim jest stanie? W kiepskim. Czy przeżyje? Możliwe. Niczego nie mogę obiecać, ale mały ma wolę walki. Zdarza się, że dzieci w tym wieku są silniejsze, niż się tego spodziewamy.
– Chcę tego chłopczyka adoptować – oświadczył Nathan.
I natychmiast – słysząc własne słowa – poczuł się oszołomiony.
Po pierwsze, tak naprawdę nie zdawał sobie z tej chęci do końca sprawy. W każdym razie nie na poziomie artykułowanych myśli. Nie wyczuł jej w sobie wcześniej i z pewnością nie umiałby nazwać. Zupełnie jakby naraz, za jednym zamachem, poinformował o tej decyzji lekarza i siebie samego. Po drugie, tak swobodne dzielenie się czymkolwiek z innymi było do niego zupełnie niepodobne, zwłaszcza kiedy nie miał dość czasu, by rzecz po wielokroć przemyśleć i do niej przywyknąć. Poranek wypełniała niepowstrzymanie rosnąca ilość pierwszych razów w jego życiu.
– Oczywiście, jeśli malec przeżyje, tak?
– Tak – rzucił Nathan. Powaga przestrogi ukuła go boleśnie. – Jeżeli przeżyje.
– W takim razie przepraszam – odparł doktor – ale adopcje to nie moja działka.

* * *

Policjantom, którzy wreszcie przyjechali i spisali zeznania, opowiedział wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Nie omieszkał przy tym podkreślić, że prawdziwy bohater dnia czeka w tej chwili na tylnym siedzeniu jego samochodu.
– Gdyby nie pan, to dziecko już by nie żyło – przyznał bardziej wygadany z dwóch stróżów prawa. Był wysokim, barczystym mężczyzną, jednym z tych, którzy brną przez życie, polegając raczej na mięśniach niż na rozumie. Tego typu ludzie, nieważne, policjanci czy nie, zazwyczaj Nathana odstręczali i napawali lękiem. Dlatego też, gdy ten zaczął traktować go jak bohatera, w sercu mężczyzny pojawił się dziwny zestaw sprzecznych emocji.
– I gdyby nie Sadie – dodał. – Mój pies. Kędzierzawy retriever. Suczka. Niesamowity zwierzak.
– Jasne. Pan posłucha. Wiemy, że ma pan co robić, ale chcielibyśmy, żeby pokazał nam pan dokładnie, gdzie się to wydarzyło.
– Żaden problem – zapewnił Nathan. – I tak chciałem tam wrócić po strzelbę.
Całą trójką ruszyli w stronę szpitalnego parkingu.
– Chcę tego chłopczyka adoptować – podjął Nathan. Nie na tyle żarliwie, by obnażyć swą duszę, lecz z nadzieją, że pokierują go we właściwym kierunku. Nękało go obce poczucie pośpiechu, jakby coś mogło mu się wymknąć, jeśli nie zacznie działać dostatecznie prędko.
– Tą sprawę to musi pan sam… My się nie znamy – odparł funkcjonariusz.
„Tę” – pomyślał Nathan, ale oparł się pokusie wytknięcia błędu.

* * *

Już wtedy, o świcie nie znalazłby tego miejsca bez pomocy psa, to było jasne. Teraz uświadomił sobie, że bez Sadie i za drugim razem nie trafi pod właściwe drzewo. Ani ze względu na strzelbę, ani z szacunku dla prawa.
Początkowo zostawił sukę w samochodzie, nie chciał, żeby zatarła ślady na miejscu zdarzenia. Lub by policjanci zwrócili mu uwagę, iż mogłaby to zrobić. Nie przyszło mu nawet do głowy, że nie uda mu się znaleźć miejsca swego doniosłego odkrycia.
Przez mniej więcej dwadzieścia minut kręcił się więc w kółko, raz po raz stwierdzając, że wszystkie drzewa są do siebie bardzo podobne. Napomniał się w duchu – rankiem powinien był bardziej uważać. Przez całe życie szczycił się doskonałą, myśliwską orientacją w terenie, jednak o świcie standardowy plan dnia legł w gruzach i nic już nie było takie samo.
Zanim dotarło do niego, że powinien zapamiętać szczegóły otoczenia, znalezienie dziecka poruszyło go tak dogłębnie, że nie był w stanie na niczym się skupić. I w tej chwili było mu z tego powodu niezmiernie wstyd. Chodził bezradnie w tę i z powrotem, czując na sobie wyczekujące spojrzenia policjantów. Nagle uświadomił sobie, że zabrał dziś strzelbę, którą dostał w prezencie od dziadka. Jej strata byłaby niepowetowana.
– Przykro mi – rzucił wreszcie. – Tak mną ta sytuacja wstrząsnęła, że nie zapamiętałem, którędy dokładnie szedłem.
– Pan weźmie głęboki oddech i szuka dalej – poradził wyższy, bardziej wygadany policjant.
– A może wypuszczę Sadie z samochodu? Jest szansa, że pójdzie prosto na miejsce.
– Dobra, przyprowadź ją pan – policjant przytaknął tonem sugerującym, iż Nathan powinien był to zrobić znacznie wcześniej.
Suka rzeczywiście poszła prosto na miejsce. Nathan z funkcjonariuszami dogonili ją dopiero po chwili.
W ciągu której pies miał okazję naruszyć miejsce zbrodni. Sadie mogła przecież dalej kopać. Chociaż – uświadomił sobie Nathan – już tam przecież kopała. Tak czy inaczej, zebrał się w sobie i modlił tylko w duchu, by nie zrobiła w obecności policjantów niczego niewłaściwego.
Nie kopała. W żaden też inny sposób nie zmąciła kształtu sterty suchych liści. Stanęła po prostu czujnie, z rozedrganymi nozdrzami, zupełnie jakby ziemia pod jej łapami mogła zawierać niewyczerpane złoża porzuconych noworodków. I jakby któryś z nich miał właśnie za sekundę wychynąć na powierzchnię. Nathan dobiegł do psa i przytrzymał go za obrożę.
– Dobra sunia – pochwalił i sięgnął po swoją bezcenną strzelbę.
Rozejrzał się, by zapamiętać okolicę. Poszukiwał detali, mogących wyróżnić to konkretne drzewo spomiędzy pozostałych. Jakby miał tu jeszcze wrócić. Musztarda po obiedzie, pomyślał. Było to ulubione powiedzonko dziadka.
Przyglądał się policjantom otaczającym drzewo taśmą, zastanawiając się, po co to robią. W końcu to zwykła kupa liści. Co takiego mogła im podpowiedzieć? W jaki sposób mogłaby pomóc odnaleźć osobę, która dopuściła się tego strasznego czynu? Gnijące liście nie miały według Nathana nic do powiedzenia.
– Jak myślicie, skąd ona wzięła tę malutką czapeczkę? Świetnie pasowała na głowę noworodka – zagaił Nathan. Zapewne po to, by choć w taki sposób wziąć udział w wydarzeniach. – Koniec końców, dzieciak miał tylko kilka godzin. Nie miała chyba czasu na zakupy?
– Moim zdaniem sama ją wydziergała – odpowiedział bardziej milczący z pary policjantów. – Nie wiem tego na pewno, ale to wyjaśnienie ma jakiś sens.
Kolejna chwila milczenia.
– Jeżeli ją znajdą, nie zwrócą jej dziecka, prawda?
Większy, wygadany stróż prawa wydawał się z premedytacją ignorować Nathana.
– Cóż, dość wyraźnie dała wszystkim do zrozumienia, że małego nie chce – zauważył cichy.
– A gdyby zmieniła zdanie?
– Teraz może sobie zmieniać je do woli. Tyle że już w więzieniu. Posiedzi w nim jakiś czas.
Ta informacja podniosła Nathana na duchu.
– Może zadzwoń pan do pomocy społecznej – zasugerował bardziej rozmowny gliniarz, trafnie odgadując, do czego zmierza Nathan. – A teraz, panie McCann, jeżeli nie ma pan nic przeciwko, resztą zajmiemy się już sami.
Nathan wrócił do samochodu, tym razem powoli. Bez przerwy trzymał Sadie za obrożę. Gdzieś w środku czuł się jak bohater.

* * *

– Chcę tego chłopca adoptować – oświadczył Nathan żonie przy spóźnionym drugim śniadaniu. Siedzieli w kuchni przy stole. Smarował bułkę dżemem. Miał ochotę dołożyć jeszcze warstwę masła, ale musiał dbać o linię.
– Nie bądź niedorzeczny – zaprotestowała Flora. W wysoko uniesionych palcach trzymała papierosa i czytała gazetę. Mówiła ochrypłym głosem pijaczki, choć wcale nią nie była.
Nathan upił łyk kawy; gorąca i mocna. Uświadomił sobie, że nie zje dziś na kolację pieczonej kaczki i przez moment poczuł żal.
– Dlaczego uważasz, że to niedorzeczne?
– Bo oboje niespecjalnie przepadamy za maluchami. Zdecydowaliśmy już, że nie będziemy mieć dziecka.
– Nie. Ty sama zdecydowałaś. Zrobiłaś to za nas dwoje.
Flora po raz pierwszy podniosła wzrok znad artykułu. Przyjrzała się mężowi poprzez kłąb dymu.
– O ile dobrze pamiętam, zawsze twierdziłeś, że nie chcesz brać sobie na głowę tak poważnych zobowiązań.
– Teraz to co innego. To było mi pisane.
Zaciągnęła się, odłożyła papierosa na brzeg popielniczki i ponownie obrzuciła męża krótkim spojrzeniem.
– Nathan – zaczęła i wydało się mu, że w głosie kobiety pojawiła się ironiczna nuta. Wręcz protekcjonalna. – Znamy się od dwudziestu dziewięciu lat i jeszcze nigdy nie usłyszałam od ciebie, by cokolwiek „było ci pisane”.
– Może dlatego, że przez tych dwadzieścia dziewięć lat nie stało się nic, co mógłbym w ten sposób określić.
Ten jej ostry, taksujący wzrok.
– Dlaczego?
– Co dlaczego?
– A jak myślisz? Dlaczego tak nagle zapragnąłeś adoptować dziecko zupełnie obcej kobiety? Przecież to nie ma sensu.
Otworzył usta, by odpowiedzieć, lecz powstrzymał się. Osobie, z którą dzieli się życie, nie mówi się, po prostu się tego nie robi, że jej towarzystwo nie wystarcza, by osiągnąć poczucie spełnienia. Nawet jeżeli tak akurat wygląda prawda. Byłoby to niepotrzebne, bolesne i w żaden sposób nie przyczyniłoby się do wspólnego dobra.
Zdecydował więc, że zastosuje wobec żony inną taktykę.
– Mam po prostu takie dziwne przeczucie. Od chwili, kiedy go znalazłem. Nie jestem w stanie tego opisać, ale to tak głęboka emocja…
– Emocja? – przerwała mu niegrzecznie. – To do ciebie niepodobne.
– I w tym właśnie rzecz – odparł Nathan. – Bo teraz, kiedy już ją poczułem, nie chcę z niej rezygnować. Nie chcę tego ponownie stracić. Nie chcę wracać do tego, co było wcześniej.
Tutaj urwał, odniósł wrażenie, że łyżwy zaniosły go niebezpiecznie blisko cienkiego lodu myśli, z której wypowiedzenia zrezygnował przed momentem.
Chwila trudnej ciszy.
Wreszcie Flora pokręciła głową.
– Tak czy inaczej, dzieciak na pewno kogoś ma. Matkę. Mogą odnaleźć matkę.
– Gdyby nawet tę kobietę znaleźli – zauważył spokojnie Nathan – to wsadzą ją do więzienia.
– Zawsze może się okazać, że są inni krewni, którzy małego przygarną.
– Możliwe – rzucił Nathan. – Zobaczymy. Wydaje mi się po prostu, że skoro noworodek zostaje porzucony w lesie, skazany na powolną śmierć… To takie dziecko… na dobrą sprawę… nie ma nikogo.
– Cóż, przekonamy się – zauważyła Flora.
– Tak, przekonamy się.
Przez resztę dnia żadne z nich nie podjęło tematu, aczkolwiek Nathan bez przerwy czuł jego obecność i zastanawiał się, czy Flora odnosi takie samo wrażenie. Często obrzucał ją ukradkowymi spojrzeniami, lecz ani razu nie dostrzegł w żonie najdrobniejszych oznak wewnętrznej rozterki.

 
Wesprzyj nas