„Pod koniec każdego dnia pomyśl o trzech dobrych rzeczach, które się dziś wydarzyły”.



Ellen postanawia zmienić swoje życie. Rozstaje się z mężem i otwiera kawiarnię, gdzie każdego dnia wypieka słodkie bułeczki. Jednak gdy wreszcie odzyskuje upragnioną równowagę, przeszłość daje o sobie znać w zaskakujący sposób.

Co gorsze, zawirowania miłosne nie omijają także jej ukochanej siostry Lanie…

Czy świeżym uczuciem można zagłuszyć stary sentyment? I czy więź pomiędzy siostrami przetrzyma wszystkie próby?

Wendy Francis
Coś dobrego
Tłumaczenie: Małgorzata Kafel
Wydawnictwo Znak
Premiera: 25 sierpnia 2014

Rozdział 1

Wyrabianie, rozwałkowywanie i układanie kolejnych warstw ciasta, z którego powstaje kringle, jest jedyną w swoim rodzaju odmianą jogi.
– Księga kringle’a

Tego ranka, w drodze do piekarni, Ellen McClarety rozmyślała o magii przypadku, a dokładniej, przypadkowych spotkań. Śnieg padał ciężkimi, wielkimi płatkami, których kontury wyraźnie rysowały się na przedniej szybie samochodu, zanim stopniały na szkle. Po obu stronach drogi rozpościerał się czarny kobierzec. Ellen codziennie wstawała do pracy o trzeciej nad ranem, zdążyła już więc przywyknąć do tego rodzaju ciemności. Jednak tego ranka mrok wydawał jej się łagodniejszy. Wiatr nie wdzierał się pod kurtkę i nie smagał po szyi, były tylko te gigantyczne, opadające płatki śniegu. W telewizji zapowiadali do trzydziestu centymetrów opadów, i to w kwietniu, ale taka właśnie była pogoda w Wisconsin. Kiedy już człowiek myślał, że wiosna za pasem, bogowie zimy zsyłali śnieżycę.
Ellen nie mogła się doczekać, kiedy zacznie się ruch. Podczas zamieci do piekarni wpadało więcej osób niż zwykle. Kierowcy pługów śnieżnych po nocnej zmianie albo po prostu ludzie zmęczeni kaprysami pogody ciekawi najnowszych prognoz. Zapowiadało się mnóstwo przypadkowych spotkań. Ellen uśmiechała się do siebie na samą myśl o nich, gdy jadąc powoli, przecierała wierzchem dłoni zaparowaną przednią szybę. Dziś trzeba będzie zaparzyć wyjątkowo mocną kawę.
Skręcając w Curtis Road, zobaczyła, że pola przykrywa już cienka warstwa śniegu, tak że wyglądają jak przyprószone mąką. W oborze Curtisów paliło się światło – a więc trwało już poranne dojenie. Na zewnątrz stało kilka zbitych w gromadkę czarno-białych krów rasy Holstein. Wydawały się oszołomione śniegiem. Dziadek Ellen, rolnik, mawiał, że krowy to tępe zwierzęta. Jeśli nie zapędziło się ich do obory, potrafiły stać wśród zawiei, dopóki nie zamarzły. Najbardziej godne ubolewania spośród Bożych stworzeń, mawiał jej dziadek.
– Popatrz im w oczy – powiedział raz. – Widziałaś kiedyś większy smutek?
I Ellen, wtedy dwunastoletnia, musiała przyznać, że krowy sprawiały wrażenie przybitych. W końcu trudno było im się dziwić. Czekała je dojarka albo rzeźnia, zrozumiałe więc, że nie wykazywały szczególnego entuzjazmu.
Ale dziadek Ellen nauczył ją także doceniać ich piękno. Kupował wyłącznie krowy rasy Black Angus, przysadziste, mocno zbudowane bydlęta, które zazwyczaj sprzedawano na mięso i których ciemne, jedwabiste futra uwielbiała głaskać. To była pierwsza lekcja, podczas której dowiedziała się, że w przyrodzie, jak w tylu innych sprawach w życiu, łączą się ze sobą nieopisane piękno i smutek.

Skręciła w główną drogę prowadzącą do miasteczka. Asfalt pod kołami robił się coraz bardziej śliski. Na trzecich światłach skręciła w prawo i zaparkowała, przygotowując się na spotkanie z panującym na zewnątrz zimnem. Wydychane przez nią powietrze zamieniało się w białe obłoczki. Ostrożnie wysiadła z samochodu i ruszyła za róg, w stronę frontowych drzwi piekarni. Przywitały ją wystające z okiennych skrzynek jasnozielone łodygi. Żonkile pod śniegiem! Niecodzienny widok. Weszła do środka, otrzepała buty, zaświeciła światło i wciągnęła powietrze: dokoła unosił się jeszcze błogi zapach wczorajszych wypieków, malinowych i z orzechami pekan.
– Dzień dobry, sklepie! – zawołała głośno.
Te słowa były jej codzienną mantrą. Wierzyła, że niczym jogiczne pozdrowienie odpędzają demony, które mogłyby czaić się w kątach piekarni. Wyjęła z szafy starą miotłę i odśnieżyła schody przed wejściem, a potem próbowała ręką otrzepać młodziutkie pędy żonkili. Kusiło ją, żeby otulić łodygi szalikiem, powstrzymała się jednak: jeśli ciastka miały być gotowe, kiedy zjawią się hordy głodnych klientów, trzeba było się brać do pieczenia.
Schowała do szafy na zapleczu ośnieżoną kurtkę, czapkę i botki. Przewiązała się czystym fartuchem, wsunęła stopy w chodaki i związała włosy. Umyła ręce i poszła wyjąć z lodówki ciasto, które chłodziło się przez noc. Zanim poprzedniego popołudnia wyszła ze sklepu, rozwałkowała je, pokroiła na kwadraty, a potem na środku każdego z nich rozprowadziła warstwę masła z Wisconsin. Dalsza praca polegała na zagięciu brzegów każdego z kwadratów tak, żeby przykryć masło, obróceniu ciasta o czterdzieści pięć stopni, a potem ponownym rozwałkowaniu i składaniu. Wałkowanie i składanie, wałkowanie i składanie – cudowne, przypominające medytację zajęcie, wymagające pracy mięśni ramion. Dzięki niemu Ellen porządkowała w myślach codzienne problemy. Czy zamówiła w tym tygodniu odpowiednią ilość potrzebnych produktów? Czy zapłaciła rachunek za prąd? Czy jej siostra wyglądała wczoraj na przemęczoną? Kiedy kończyła, czuła się wypoczęta, a świat odzyskiwał ład. Każdy kwadrat zawierał od dwudziestu do trzydziestu warstw przepysznego masła, a jej umysł był oczyszczony, wolny od trosk.
Wyjęła sprężyste ciasto z lodówki i uśmiechnęła się, widząc, że wczorajsza ciężka praca nie poszła na marne. Po odleżeniu się w chłodzie kwadraty były przyjemnie puszyste, każdy z nich mógłby być dziełem sztuki. Ellen włączyła piec i zaczęła przepuszczać ciasto przez wałkowarkę – stalowe urządzenie, za pomocą którego można było rozciągnąć je w długą, cienką jak papier wstęgę. Wiedziała, że ciasto musi być cienkie, jeśli ma z niego powstać niebiańsko puszysty wypiek, w przeciwnym razie, tak jak jedna z partii w zeszłym tygodniu, zamienia się w ciężką, gumową porażkę. Dalsza praca sprowadzała się do rytmicznej rutyny, która pochłaniała Ellen każdego ranka. Rozkładała wąskie prostokąty ciasta na długim drewnianym stole w czterech rzędach liczących po osiem płatów, rozprowadzała na nich wybrane nadzienie – dziś jabłkowe i jagodowe – zaginała brzegi i sklejała je białkiem jajka. Wkrótce na blacie stołu leżało trzydzieści duńskich zawijańców, przypominających biszkoptowe roladki z galaretką.
Potem szybkimi ruchami nadgarstka łączyła końce każdego z nich tak, że powstawały owalne obwarzanki gotowe do ułożenia na blasze. Voilá! Poranna praca powoli dobiegała końca. Wciąż daleko jej było do zręczności Erika, mistrza z Racine, u którego jako nastolatka ukończyła trzy letnie kursy pieczenia tych duńskich ciastek. Kiedy Erik pracował, miało się wrażenie, że każdy kringle nabiera kształtów w powietrzu, jego brzegi w magiczny sposób sklejały się gdzieś na trasie między stołem a blachą do pieczenia, a gotowe ciastko było cudownie puszyste i lekkie.
Ustawiła timer na siedemnaście minut i spojrzała na zegarek. Piąta trzydzieści. Wkrótce zaczną się pojawiać klienci.
Przetarła lady i włączyła ekspresy do kawy. Zdjęła ze stołów jasnoniebieskie krzesła. Na tablicy przy kasie, pod nagłówkiem „Kawa na Ławę”, napisała:

Małe czarne: orzechowa, waniliowa, migdałowa bezkofeinowa.
Mała wskazowka: Wbrew temu, co utrzymują niektórzy, dzisiaj nie jest „pierwszy kwiecień”. Jednakże można powiedzieć: „Ze względu na dostatek pysznych wypieków to pierwszy tak przyjemny kwiecień w moim życiu”.

Nie musiała nawet zaglądać do sfatygowanego broszurowego wydania słownika Henry’ego Watsona Fowlera, który trzymała wciśnięty między kasę a książki kucharskie. Dziś rano prezenter wiadomości radiowych oznajmił, że mamy „pierwszy kwiecień”, przyprawiając Ellen o gęsią skórkę, jak zawsze, gdy słuchała kogoś, kto z taką beztroską kaleczył język. Była dumna z tego, że przyzwyczaiła klientów do swoich codziennych porad językowych, choć jej siostra Lanie uważała je za protekcjonalne. Ellen powtarzała, że język, którym mówimy, to też kwestia smaku. Wypisywanie porad na tablicy pozwalało jej wierzyć, że ma swój wkład w naprawianie świata. A jeśli w ten sposób zniechęciła czasem jakiegoś klienta, to cóż z tego?
Na głównej ladzie obok kasy trzymała szklaną misę na cukierki, która w tej chwili była wypełniona karteczkami. Napis na naczyniu głosił: „Podziel się z nami przykładem najgorszej angielszczyzny, my podzielimy się z tobą najlepszym!”. Ellen zachęcała klientów, żeby wrzucali do misy karteczki z przykładami najbardziej rażących błędów, jakie słyszeli. Raz na kilka tygodni wyjmowała podobne do maleńkich wróżb poskładane karteluszki i wybierała przykład na tablicę.
Od dnia, w którym odnalazła w pudle na strychu należący do matki sfatygowany egzemplarz Księgi kringle’a, przebyła długą drogę. Z jakiegoś powodu nie pozbyła się tej książki przez lata – jej matka odeszła, kiedy Ellen miała zaledwie szesnaście lat. Nie mogła sobie przypomnieć, czego właściwie szukała w tych starych pudłach, ale kiedy zaczęła przeglądać książkę z przepisami na duńskie ciasteczka i przykładami ludowej mądrości, z jej kart dobiegł zapach wypieków jej matki. I w tamtej właśnie chwili, krótko po odejściu męża, zrodził się w głowie Ellen pomysł otwarcia duńskiej piekarni.
Kiedy niedługo po tym w centrum miasta wystawiono na sprzedaż lokal, w którym dawniej mieściła się pizzeria, Ellen wiedziała, że to znak. Magia przypadku kazała jej działać. Miała wrażenie, że obok niej stoi matka i delikatnie ją popycha. Słyszała jej głos: „Do dzieła, Ellen. Zawsze chciałaś stworzyć coś własnego. Może to właśnie to?”.
I tak, bez większego namysłu, świeżo rozwiedziona Ellen McClarety, była pracownica dziekanatu, kupiła lokal. Zabrała się do odnawiania wnętrza, szorując zatłuszczone ściany, dopóki nie poczuła, że lokal, a przy okazji jej dusza zostały gruntownie oczyszczone. Z każdym ruchem gąbki znikała skorupa nagromadzonego w ciągu wielu lat zaschniętego brudu. Jakie to proste!, pomyślała wtedy. Niemal za jednym zamachem pozbyła się męża i znacznej części oszczędności. Zainstalowała na zapleczu nowe piece i przerobiła witrynę dawnej restauracji, zastępując czerwono-biały neon w kształcie pizzy szyldem przytulnej kawiarni. Czuła się, jakby zamieniła fałszywy blask swojego małżeństwa na skromny początek nowego życia.
Być może rozwód okazał się katalizatorem, którego potrzebowała, żeby skierować swoje życie na właściwe tory. Minęło dziesięć długich lat, odkąd Max przyciągnął ją do siebie jak wir tornada. Ale w końcu tornado uderzyło w ląd. Ellen wyobrażała sobie, że małżeństwo to dwoje ludzi, którzy troszczą się o siebie nawzajem, lecz wszystko wskazywało na to, że Max pojmował je inaczej. Zawsze, kiedy go potrzebowała, pojawiał się zaledwie na chwilę albo w ogóle znikał. A kiedy po latach starań Ellen wreszcie udało się zajść w ciążę, poroniła. Nie miała pojęcia, jak się z tego otrząśnie, za to Max żył dalej, jak gdyby nic się nie stało. Może taką miał po prostu beztroską naturę, jednak Ellen zaczęła dopatrywać się w tym egocentryzmu. Max był marzycielem, któremu szczegóły nie przysłaniały wielkich wizji, nie przeszkadzały w snuciu planów. Tylko że po kilku latach małżeństwa trudno się było oprzeć wrażeniu, że wciąż się o te szczegóły potyka.
Pewnego ranka Ellen obudziła się i pomyślała: dość. Jej siostra Lanie, żartowała że powinna była nazwać swój lokal Kryzys Wieku Średniego, ale potem pewien przyjaciel wymyślił nazwę Nie Lada Kringle, która od razu chwyciła. Zaprojektował elegancki szyld do zawieszenia nad frontowymi drzwiami. Widniały na nim pojedynczy precel – bo taki właśnie kształt miały tradycyjne duńskie kringle – i nazwa sklepu wypisana niebieskim pismem z zawijasami. Marzenie Ellen się spełniło.
Przez pierwszych kilka tygodni do ciastkarni zaglądała tylko garstka osób i Ellen spędzała dnie na ponownym czytaniu klasyki. Wkrótce zaczęła wypożyczać książki klientom. Zapomniała już, jaki zabawny był Nick w Wielkim Gatsbym, zresztą może w ogóle tego nie zauważyła, gdy czytała Fitzgeralda na studiach, Duma i uprzedzenie czy Małe kobietki wzruszały ją tak samo jak dawniej, odkryła na nowo Miasteczko Middlemarch, jedną ze swoich ulubionych powieści. Kolejny raz przepełniało ją połączone z irytacją współczucie dla Dorothei Brooke.
Wkrótce jednak poczta pantofl owa zaczęła działać i nie wiadomo kiedy do grona miejscowych klientów piekarni dołączyli rolnicy z coraz odleglejszych farm i ich żony, a także zamieszkali w ich miasteczku – liczącej pięć tysięcy trzystu dwudziestu mieszkańców Amelii – wykładowcy oddalonego o trzydzieści kilometrów uniwersytetu. Nagle interes tak się rozkręcił, że Ellen ledwo mogła nadążyć.
Zadziwiające, jak ten czas mija.
Z kubkiem świeżo zaparzonej kawy w ręce wyszła na zaplecze zajrzeć do pieca. Przywitała ją słodka jabłkowo-jagodowa woń. Wyjęła z pieca blachę pełną gorących ciastek i ustawiła ją na kratce do studzenia wypieków.
– Idealne – oznajmiła, choć dokoła nikogo nie było.
Wiedziała, że tajemnicą idealnego kringle’a jest równowaga. Jedząc prawdziwe duńskie wypieki, czuło się w równym stopniu smak ciasta, nadzienia i lukru. Ostatnio coraz częściej można było kupić ich tonące w lukrze gumowe imitacje. Ellen zdawała sobie sprawę, że żaden składnik nie powinien zagłuszać innych.
Dźwięk dzwonka nad wejściem do piekarni wyrwał ją z zamyślenia.

 
Wesprzyj nas