Julia i Józia – dwie bliskie sobie kobiety, które dzieli przepaść 150 lat. Ta żyjąca dziś, Julia, nie zdaje sobie sprawy, jak dalece zmieni się jej życie, gdy zacznie szukać Józi, swojej praprababki.


Typowa singielka z wielkiego miasta trwoni życie na monotonną pracę i wieczorne upijanie się winem w towarzystwie złośliwego kocura. Pewnego dnia w jej ręce trafia list napisany przez niedawno zmarłą ciotkę, a wraz z nim fragment starego pamiętnika. Rozpoczyna się gra. Julia musi odnaleźć wszystko, co zostawiła po sobie Józia.

Czas płynie, a kolejne zagadki stają się coraz trudniejsze. Zadanie, które początkowo wydawało się jedynie zabawą, zmienia się w pasjonującą podróż nie tylko w dawne czasy, ale także w głąb siebie.

Losy Józi zaczynają wywierać coraz większy wpływ na życie jej praprawnuczki. Oprócz kłopotów mogą przynieść jej coś, czego zupełnie się nie spodziewa – wskazać cel w życiu i pozwolić odnaleźć szczęście.

Weronika Wierzchowska – z urodzenia mieszczka, przez długie lata zatrudniona w wielkiej korporacji jako chemiczka. Niedawno przerwała karierę, zrzuciła 30 kilogramów i wyprowadziła się na wieś. Obecnie zawodowo związana z malutką firmą kosmetyczną. Chwile niezajęte wymyślaniem i wytwarzaniem kremów, żeli i serum odmładzających poświęca córce, domowemu kucharzeniu oraz grzebaniu w starych książkach, które bardzo kocha. Zamiłowanie do dawnych historii i wymyślania własnych próbuje połączyć, tworząc opowieści o życiu kobiet: tych współczesnych i tych żyjących w dawnych czasach.

Weronika Wierzchowska
Szukaj mnie
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 19 sierpnia 2014


Wszystko zaczęło się w dniu, w którym umarła ciotka Aurelia.
Wiadomość o jej śmierci przyszła razem z codziennym spamem, zaśmiecającym skrzynkę e-mailową Julii i niewiele brakowało, a zostałaby skasowana bez czytania. Wśród ofert firm ubezpieczeniowych, propozycji taniego powiększenia penisa, informacji o wygraniu konkursów, w których Julia nigdy nie brała udziału, czy innych pospolitych prób wyłudzenia pieniędzy lub choćby danych adresowych, niepozorny nagłówek głoszący „śmierć cioci” przeszedł niezauważony.
List poleciałby w wirtualny niebyt, gdyby nie Gary, tłusty rudy kocur, który niespodziewanie wskoczył na klawiaturę i wysłał całą pocztę do kosza. Julia musiała otworzyć stosowną zakładkę i przejrzeć automatycznie wywalony spam, zmieszany przez kocura z prywatną pocztą. Tej ostatniej specjalnie się nie spodziewała. Właściwie od wieków nikt do niej nie pisał. Jedyne dwie przyjaciółki kontaktowały się wyłącznie telefonicznie, a e-maile biznesowe przychodziły na służbową skrzynkę. Ciągle jednak łudziła się, że kogoś może obchodzić, co się z nią dzieje, że o dawnej koleżance ze studiów może przypomni sobie jakiś przystojny kolega, który teraz jest obrzydliwie bogaty, za to nadal szczupły i wysportowany.
Mógł też ją zaczepić któryś z dystyngowanych specjalistów od informacji naukowej, poznanych na szkoleniu w ubiegłym roku, przecież wymienili się kontaktami. Albo tajemniczy wielbiciel, ponoć są tacy, lub w ostateczności ktoś z firmy, choćby ten brunet z HR. Nigdy nie wiadomo, kto mógł zapragnąć bliższego poznania dobiegającej czterdziestki, bladej blondynki, smutnej i poszarzałej od nudnej pracy oraz przytłaczającej codzienności.
Julia otworzyła wiadomość, czując dziwny niepokój.
Przebiegła wzrokiem na koniec listu, gdzie znajdował się podpis wuja Leona, najmłodszego brata ojca, którego nie widziała co najmniej od trzech lat, od jakiegoś ostatniego rodzinnego pogrzebu. A jednak! Chodziło o ciocię Aurę! Siostrę ojca, nieco kopniętą starą pannę i, jak przystało na emerytowaną nauczycielką polskiego, straszliwie gadatliwą i przemądrzałą.
Ile to lat się nie widziały? Gdy zaczęła niedomagać na zdrowiu, ojciec jeździł do niej, do Wrocławia. Raz zabrał ze sobą Julię. Wtedy po raz pierwszy i ostatni znalazła się w mieszkaniu ciotki. Do dziś pamiętała zakurzone regały z książkami i stare rodzinne fotografie poustawiane w ramkach całymi armiami na komodzie i biurku. I zapach kociego moczu, którym przesiąkł fotel, okupowany przez paskudne kocisko.
Wspominając kocura ciotki, Julia spojrzała przez ramię na Gary’ego. Rudzielec leżał w jej łóżku, na poduszce, i w najlepsze lizał sobie bliznę po kastracji. Właściwie niewiele się różnił od potwora należącego do ciotki, może trochę umaszczeniem, ale charakter miał równie paskudny i złośliwy jak tamten.
– Czyżbym zamieniała się w ciotkę Aurelię? – spytała go Julia. – Całe mieszkanie śmierdzi już twoimi szczynami? I ja też? I tak jak ciotka niczego już nie czuję, prawda?
Kot spojrzał na nią obojętnie i wrócił do higienicznych zabiegów. Julia przeczytała po raz kolejny wiadomość od stryja. Wyglądało na to, że musi jechać na pogrzeb, nikt inny z jej strony nie mógł tego zrobić. Ojciec od dwóch lat nie żył, a mama zmarła osiemnaście lat temu. Julia była ostatnią, usychającą gałęzią rodu.
– W sobotę – mruknęła na głos, znów wczytując się w list. – Za dwa dni czeka mnie podróż do Wrocławia, Gary. Będziesz musiał zostać sam. Przypilnujesz domu?
Kot tym razem nawet nie przerwał zabiegów. Było oczywiste, że przypilnuje. Przecież mieszkanie należało do niego.
Ola odebrała już po chwili, jakby czekała na telefon. Było po dziewiątej wieczorem i obydwaj jej synowie z pewnością spali. Musieli wstać rano do przedszkola, więc najpóźniej o dwudziestej obaj byli wykąpani i zapakowani do łóżek. Samotna matka miała czas dla siebie, który spędzała, siedząc z kieliszkiem wina przy komputerze. Julia wiedziała, że przyjaciółka marnotrawi czas, surfując i mądrząc się na forach dla porzuconych kobiet oraz poszukując szczęścia na portalach randkowych. Z tym ostatnim był jednak problem, bo wielu chętnych na rozwódkę z dwójką dzieci jakoś nie było. A jeśli już się taki trafił, to przy pierwszym spotkaniu na żywo okazywał się dziwnym typem, przypadkiem dotkniętym umysłową aberracją lub innego gatunku popaprańcem, czyhającym na zdesperowane kobiety.
– Ach, to ty – mruknęła Ola bez entuzjazmu.
– Myślałaś, że amant starający się o twoje względy? Mam zacząć dyszeć w słuchawkę, jak miał w zwyczaju ten ostatni?
– Dyszenie bym jeszcze ścierpiała, ale gdy mi opowiedział, co wtedy robił, uch, tego już było trochę za dużo – ponuro stwierdziła Ola. – Wiesz, że kiedy rozmawialiśmy, ponoć zawsze się wcześniej rozbierał i wbijał sobie w sutki…
– Nie chcę wiedzieć! – przerwała Julia. – Najlepiej opisz jego seksualne zwyczaje w formie romansu. Bestseller murowany.
– Nie najlepszy pomysł, kto by to kupił? Zresztą robię teraz jednocześnie kilka tłumaczeń i nie mam czasu na własne literackie próby. No dobra, czego właściwie chcesz, Julka?
– Ciotka mi umarła.
– Nie wiedziałam, że masz ciotkę.
– Sama zdążyłam zapomnieć.
– Przynajmniej nie wpadłaś w czarną rozpacz. I co z tą ciotką?
– Nie żyje – cierpliwie powtórzyła Julia. – Stryjek napisał, że zostawiła coś dla mnie.
– Dostałaś spadek? Ekstra!
– Kilka pudeł papierów, ponoć jakieś stare pamiętniki, listy pisane przez przodków, wiesz, rodzinne pamiątki gromadzone przez kopniętą starą pannę.
– Jak nic nadajesz się, by kontynuować jej dzieło – parsknęła Ola. – Ale jak mogę ci pomóc?
– Nie potrafię tego cholerstwa tak po prostu wywalić do śmietnika. Muszę przewieźć schedę po przodkach z Wrocławia. Potrzebuję samochodu z kierowcą.
Julia co prawda posiadała prawo jazdy, zrobiła je kilkanaście lat temu, zaraz po studiach, ale nigdy nie kupiła auta. W dużym mieście rzadko byłoby użyteczne. Z drugiej strony jego brak czasem okazywał się kłopotliwy.
– Nic z tego, złotko. W piątek jadę z dzieciakami na weekend do staruszków. Dziadkowie muszą się nacieszyć wnukami. No chyba że wrócę w sobotę rano i jeszcze zdążę zawieźć cię do Wrocławia. O której pogrzeb? Może zdążymy, jeśli się zepnę.
– Ach, nie. Bez przesady! Musiałabyś niewyspana i sterana ścigać się po polskich drogach. To zbyt ekstremalny sport – westchnęła Julia.
– Czekaj, ale przecież Ania może cię zawieźć! – przytomnie zauważyła Ola.
– W ten weekend on ma ją odwiedzić – mruknęła Julia. – Surmy zbrojne i fanfary obwieściły przybycie Andrzeja. Zaszczyci ją we własnej olśniewającej osobie, zatem ta głupia pipa będzie siedziała i czekała, wpatrując się z wytęsknieniem w drzwi. Wołami bym jej nie wyciągnęła. Pewnie już usycha, wpatrując się w jego fotografię.
Ostatnia z trzech przyjaciółek żyła w chorym związku z pewnym osobnikiem, prawdopodobnie uważającym się za drugie wcielenie Casanovy. Poznała go w pracy na początku swojej zawodowej kariery i niemal natychmiast uwikłała się w gorący romans. Zakochała się na zabój i już po kilku miesiącach zaczęła namawiać Andrzeja na uwicie wspólnego gniazdka. Wtedy on łaskawie napomknął, że właściwie ma żonę, której nie może zostawić, bo zbyt wiele jej zawdzięcza, ale już za kilka miesięcy, gdy sytuacja odpowiednio się ułoży, oświadczy małżonce, że kocha inną i od tej chwili Ania będzie miała go tylko dla siebie. Od tamtej pory minęło im szczęśliwie dziesięć lat w niezmienionym układzie. Andrzej nawiedzał kochanicę, kiedy miał na to ochotę, czyniąc jej tym aktem wielkopańską łaskę, by potem spokojnie wrócić do domu, uroczego mieszkanka na warszawskich przedmieściach, gdzie czekała stęskniona żona. Ania przeżyła w tym czasie kilka ataków depresji i kilkanaście razy też zerwała z draniem. Wystarczył jednak tydzień lub dwa rozłąki, by oczekiwała jego powrotu z nadzieją i tęsknotą. Układ niby typowy, ale zupełnie niezrozumiały dla dwóch przyjaciółek poszkodowanej. Ania była wszak inteligentną kobietą o ostrym języku, w dodatku, jak przystało na góralkę z pochodzenia, wybuchową i gwałtowną. Już dawno powinna sprać gnojka na kwaśne jabłko, lecz zamiast tego kupowała mu drogie krawaty i pichciła wyszukane przysmaki.
– Rozmawiałam z nią dzisiaj – powiedziała Ola. – Andrzej jednak odwołał wizytę. Niby ma wyjazd służbowy. Już to widzę, delegacja w weekend! Pewnie z inną kochanką. Mówiłam ci już, że on z pewnością ma nałożnice w każdym większym mieście?
– Wiele razy – przytaknęła Julia. – Skoro jednak Ania jest wolna, zaraz do niej zadzwonię.
– No to buziaki! Dobrej zabawy! – entuzjastycznie rzuciła Ola. – Ups! Zapomniałam, że jedziesz na pogrzeb, wybacz. Może zobaczmy się w sobotę wieczorem?
– U mnie. Do dziewiętnastej powinniśmy wrócić. – Julia z góry założyła, że Ania zgodzi się na przewiezienie jej służbowym samochodem przez pół Polski.
Już dawno bowiem przyjęły pakt głoszący, że skoro nie radzą sobie w związkach, muszą przynajmniej polegać na sobie nawzajem.
Ania lubiła mocno cisnąć gaz, szczególnie gdy prowadziła samochód nienależący do niej. Fura frunęła więc nad szosą, mijając litewskie tiry i lawety zmierzające do Niemiec po stare samochody ze szrotu. Krajobraz migał za oknem w ekspresowym tempie. Julia miała wrażenie, że pędzi odrzutowcem szykującym się do poderwania z pasa startowego. Góralka pruła brawurowo, mamrocząc pod nosem przekleństwa. Jej mina, przez wysuniętą do przodu szczękę, przypadłość znaną w medycynie jako „warga habsburska”, na stałe nadawała jej wyraz zagniewania i niezadowolenia. Nadąsaną minę bardzo rzadko odmieniał uśmiech, zaskakująco miły i łagodny. Zwykle jednak Ania się nie uśmiechała, za to marszczyła groźnie brwi, co dodatkowo zmieniało ją w herod-babę. Może dzięki temu była tak dobrą sprzedawczynią specjalistycznego sprzętu. Ludzie się jej bali.
Po paru minutach rozmowy biznesowej gotowi byli kupić wszystko, co oferuje, byle już sobie poszła. Na pogrzeb założyła czarny golf i obcisłe spodnie, czyli jak na nią przystało, ubranie trochę sportowe i przede wszystkim wygodne, za to mało dystyngowane. Julia wbiła się w pogrzebową garsonkę, niemodną już od wieków, za to stale pasującą do jej szczupłej figury. Przynajmniej los oszczędził jej tendencji do tycia, z którą walczyły wszystkie kobiety w jej wieku.
Obie przyjaciółki otwarcie zazdrościły jej tego daru, szczególnie gdy Julia doiła przy nich mordercze kalorycznie piwo, zagryzając tłustym serem i plastrami wędliny. Ola i Ania nie mogły pozwolić sobie na podobne wariactwa i gdy się spotykały, piły jedynie wytrawne wino.
Podróż do Wrocławia minęła szybko. Dotarły na miejsce sporo przed pogrzebem. Dzięki temu przed ceremonią zdążyły odwiedzić dom ciotki, w którym czekał na nie stryj Julii. Wuj okazał się siwiutkim, lekko pochylonym starszym panem, który na co dzień zajmował się prowadzeniem pizzerii. Z jego pomocą załadowały samochód pudłami ze schedą, którą zmarła przeznaczyła bratanicy. Potem odbyła się msza, podczas której Julia dyskretnie uroniła łzę. A nawet kilka. Nie tylko ze smutku po odejściu Aurelii, do której i tak nie żywiła specjalnie ciepłych uczuć, ale głównie z żalu nad sobą. Widząc znacznie postarzałego stryja, który sapał, niosąc pudło z papierami, zrozumiała, że jemu także nie zostało już wiele czasu. Wychodziło zatem na to, że niedługo całkiem straci rodzinę. Już była sierotą, a jeszcze rok lub dwa i zostanie na tym świecie zupełnie sama.
Co dalej? Pewnie zamieni się w zdziwaczałą staruszkę z kotem. Przeistoczy w drugą Aurelię, a któregoś dnia umrze i nikt tego nie zauważy. Znajdą ją po kilku tygodniach, gdy smród rozkładającego się ciała nie pozwoli przechodzić obojętnie obok jej drzwi innym mieszkańcom bloku. A co będzie z kotem? Kto przygarnie złośliwego, tłustego sukinsyna? Bo nie podlegało dyskusji, że nawet za trzydzieści lat trafi się jej zwierzak o paskudnym charakterze. Przyciągała takie istoty tak, jak jej dwie przyjaciółki beznadziejnych facetów.
– Gdyby coś mi się stało, zaopiekujesz się Garym? – spytała Ani.
Odbębniły obowiązkową wizytę na nudnej i kłopotliwej stypie, po czym zapakowały się do wozu i właśnie znów pędziły szosą. Tym razem w przeciwnym kierunku.
– Oferowałam ostatnio sprzęt dla instytutu, w którym mają zwierzętarnię. Zawiozłabym im tego tłuściocha, przydałby się do eksperymentów medycznych jako model zwierzaka z ciężką cukrzycą – odparła Ania, bez mrugnięcia okiem jadąc na czołowe zderzenie z traktorem, by przeskoczyć wlokącą się po jej pasie ciężarówkę.
– No wiesz – prychnęła Julia, łapiąc się oburącz fotela, bo gwałtowny manewr wymijania omal nie wyrzucił jej z siedzenia. – Poważnie pytam.
– A ja poważnie odpowiadam. Trzeba było nie zapaść tak zwierzaka – prychnęła gniewnie góralka.
– Wydaje ci się, że to małe zwierzę może zjeść tyle, co ty? Widziałam, jakie kopy karmy walisz mu do miski.
Już dawno bym doniosła na ciebie obrońcom praw zwierząt, gdybym tylko tak nie pogardzała tymi cymbałami. Kto to widział, marnotrawić czas na sierściuchy, gdy wokół tyle pilnej roboty!
– Naprawdę twoja rodzina prowadzi gospodarstwo? I wychowywałaś się w otoczeniu przyrody, od dziecka pomagając przy zwierzętach?
– Właśnie dlatego nie cierpię dziamdziowatych, słodko pierdzących dziuń trzymających w bloku kotki i pieprzone, miniaturowe pieski – warknęła Ania. – Co obrończynie zwierząt wiedzą o ich potrzebach? Zwierzak to nie zabawka! Potrzebuje przestrzeni, ruchu, powietrza, wolności, na miłość boską! Torturowanie ich przez trzymanie w blokach i tuczenie na śmierć powinno być karalne.
– No wiesz – mruknęła urażona Julia – Gary to jedyna istota, jaką mam. Wydaje mi się, że mnie kocha. Może inne samotne kobiety także dlatego trzymają zwierzęta. Żeby kogoś mieć…
– Żałosne. – Ania wykrzywiła usta w jeszcze bardziej pogardliwym grymasie. Zacisnęła dłonie na kierownicy, aż zbielały jej knykcie. – Pewnie, że chodzi o zaspokojenie matczynych instynktów. Każdy normalny człowiek musi mieć kim się opiekować, dla kogoś żyć. Kotki i pieski to zaledwie substytut chłopa i dzieciaków. Gdybyś tylko jakiegoś złapała, twój kot od razu by schudł. Nie zagłaskiwałabyś go na śmierć i nie tuczyła z prawdziwą miłością, aż dostanie zawału serca. Nie miałabyś na to czasu, gdyby facet wziął cię w obroty. Tego ci właśnie trzeba! Chłopa z takim interesem! – Ania zacisnęła pięść i pokazała ręką, z jak wielkim. – Już on wybiłby ci nim głupoty z głowy. Kotki i pieski, phi!
– Ale jesteś ordynarna, wstyd! – Julia nie kryła oburzenia. Nie udało się jej jednak powstrzymać uśmiechu. – Tak między nami, to właściwie nie miałabym nic przeciw podobnej kuracji.
Obie wybuchły śmiechem, szczerym i głębokim. W jednej chwili Julię opuściły smutki i rozterki. Odetchnęła z ulgą, wyrzucając z głowy obraz stryjostwa w czarnych strojach, trumny i wieńców niesionych przez grabarzy. Zaprosiła Anię na resztę dnia do siebie.
Po drodze zatrzymały się w markecie, by kupić na wieczór prowiant i wino. Zadzwoniły również do wracającej od rodziców Oli, by spytać, na co ma ochotę. Potem podjechały pod blok Julii i zajęły się targaniem ciężkich pudeł z rodzinnymi skarbami. Ustawiły je jedno na drugim w ciemnym kącie i natychmiast zapomniały o rupieciach, zajmując się przygotowaniem kolacji.

* * *

W drodze do mieszkania Julii Ola zajrzała do osiedlowych delikatesów, by zaszaleć i dla uczczenia weekendu bez dzieci kupić sobie i dziewczynom coś ekstra. Chodziła chwilę wzdłuż półek wypełnionych kolorowymi specjałami, wreszcie wzięła trochę słodyczy i owoców, a jako ukoronowanie trzy butelki wina, na które nieszczególnie mogła sobie pozwolić. Skłonność do szastania pieniędzmi była jedną z przypadłości tłumaczki freelancerki. Zanim urodziła dwóch synów, potrafiła roztrwonić pieniądze ze zleceń natychmiast po tym, gdy wpłynęły na konto. Kupowała nie tylko markowe ciuchy, ale także niepraktyczne lub niezbyt potrzebne prezenty dla Staszka.
Nie była dla niego słodkim aniołem, zdarzało się, że zamiast obsypywania całusami i prezentami ciosała mu kołki na głowie, ale zasadniczo troszczyła się o męża. Do tej pory nie wiedziała, dlaczego pewnego wieczoru, gdy była z dziećmi na spacerze, spakował się i bez słowa wyjaśnienia znikł z domu.
Gdy do niego zadzwoniła, oświadczył zimno, że nie jest już nią zainteresowany, zakochał się i żyje teraz z inną kobietą. Po zawiłym śledztwie, w które zaangażowały się wszystkie przyjaciółki, wyszło na jaw, że nową wybranką stała się jego współpracownica, koleżanka z biura. Jej przewaga nad Olą sprowadzała się do tego, że była od niej blisko dziesięć lat młodsza, a do tego miała nieludzko długie nogi, które z dumą prezentowała, nosząc króciutkie spódniczki. Staszek z własnej inicjatywy zaoferował, że jako człowiek honoru będzie jej co miesiąc przelewał coś w rodzaju alimentów i faktycznie dotrzymywał słowa. Poza tym jednak niespecjalnie interesował się synami i odwiedzał ich tylko od czasu do czasu. Zdarzało się, że zabierał chłopców na weekend, co Ola odbierała jednocześnie z zadowoleniem i gniewem. Cieszyła się, że malcy spędzają trochę czasu z ojcem, przecież potrzebowali męskiego wzorca, jednak z drugiej strony, gdy pomyślała, że jej dzieci dotyka ta wstrętna dziwka, ta podstępna żmija, która zabrała jej chłopa, zalewała ją krew.
Ola zamyśliła się, płacąc za wino stanowczo zbyt wysoki rachunek. Ciekawe, co dzisiejszego wieczora będzie robił Stach? Pewnie pójdzie z tą swoją wycackaną lalą na grupową terapię poświęcaną odkrywaniu siebie albo na spotkanie z hipisowskim guru, który po trzydziestu latach nirwany wrócił z Indii, a może na mityng z peruwiańskim szamanem, aplikującym zblazowanym Europejczykom oczyszczające dusze halucynogeny lub na buddyjską medytację połączoną ze śpiewaniem mantr. Dziewczynom udało się bowiem ustalić, że Krysia, choć wyglądała na plastikową lalkę, była nadzwyczaj uduchowiona i natchniona. Oprócz ciągłych badań nad tajemnicami wewnętrznego wszechświata zajmowała się również poezją i analizowaniem ludzkich charakterów.
Zbyt wiele rozmyślań o konkurentce i tym sukinsynu, który porzucił własne dzieci, sprawiło, że Olę rozbolała głowa. Poczuła rosnące z każdą chwilą rozdrażnienie. Zacisnęła zęby, podejmując decyzję, że nie pozwoli sobie popsuć weekendu. Odetchnęła głęboko, powoli wypuszczając powietrze i powtarzając w myślach: „spokój, spokój, spokój”. Doszła w ten sposób do bramy ogrodzonego osiedla, na którym mieszkała przyjaciółka, i wstukała kod dostępu.
Furtka zabzyczała i otworzyła się. Ola, ciągle sapiąc i recytując uspokajającą mantrę, dotarła pod wejście do bloku, gdzie natknęła się na zgiętego wpół staruszka. Zatrzymała się przy nim, bo dziadek próbował podnieść książkę leżącą na ziemi, ale nie zdołał całkiem się zgiąć. Zastygł więc z wyciągniętą w stronę zguby ręką, podpierając się laską. Ola kucnęła i podniosła książkę o twardych okładkach obciągniętych poprzecieraną na rogach skórą. Zdążyła dostrzec, że część kartek tkwi wetknięta luzem, a wszystkie są pożółkłe ze starości.
– Bóg zapłać, moje dziecko. – Staruszek uśmiechnął się do kobiety, odbierając swoją własność.
– Mogę jeszcze w czymś panu pomóc?
– Uczyniłaby mi pani niezwykłą grzeczność, gdyby wspomogła mnie ramieniem i podprowadziła do drzwi mieszkania. Nie zabiorę dużo czasu, mieszkam na parterze. – Mężczyzna ciągle się uśmiechał.
Ola z zaskoczeniem zauważyła, że nosi staroświeckie okulary typu pince-nez, czyli opierające się tylko na nosie, bez zauszników. Ostatnio widziała coś takiego w kostiumowym filmie. Do tego wszystkiego dziadek nosił niezwykły, zupełnie staroświecki garnitur i kamizelkę z kieszonką na zegarek z łańcuszkiem.
„W jakiej epoce się zatrzymałeś, człowieku? – pomyślała, podając mu ramię. – Pewnie się okaże, że osobiście znałeś Konopnicką i Bolesława Prusa”.
– Proszę mi wybaczyć śmiałość i to, że panią kłopoczę, ale wybrałem się na zbyt długi spacer i przeceniłem swoje możliwości. Reumatyzm, artretyzm i cała reszta dopadły mnie tuż przed mieszkaniem. Zabrakło mi dosłownie kilku kroków, by poradzić sobie samemu.
– Ależ to żaden kłopot. – Ola wzruszyła ramionami. Zauważyła jeszcze, że starzec nie śmierdział moczem, co bardzo często zdarzało się ludziom w jego wieku. Mężczyzny nie było czuć również kulkami na mole ani naftaliną, za to pachniał jakąś niezwykłą wodą kolońską. W każdym razie niezmiernie elegancką. Ola pomyślała, że gdyby miała faceta, z chęcią kupiłaby mu takie perfumy. Lubiła drogie kosmetyki.
– Proszę ze mną wejść – poprosił straszy pan, gdy stanęli przed drzwiami. – Byłbym zobowiązany, jeśli szanowna pani okazałaby miłosierdzie i zaczekała chwilę, aż serce mi się uspokoi. Na wypadek gdyby jednak nie chciało i konieczne stałoby się wezwanie pogotowia.

 
Wesprzyj nas