Lekka opowieść Danielle Steel o zmaganiach z przeciwnościami losu i idealnej miłości



Jest koniec XIX wieku. Bogaty właściciel kopalni Jeremiah Thurston szaleńczo zakochuje się w młodziutkiej Camille i buduje w prezencie dla niej wspaniały dom, który ma stać się siedzibą ich rodu. Małżeństwo nie jest jednak szczęśliwe, a Camille niebawem porzuca męża i nowonarodzoną córeczkę, Sabrinę.

Zdruzgotany Jeremiah wyprowadza się z domu, który przypomina mu o złamanym sercu. Dopiero po latach powraca tam z córką, która od początku jest zafascynowana tym miejscem.

Jednak pewnego dnia dramatyczne wydarzenie na zawsze odmienia losy dziewczyny. Sabrina musi stawić czoła niespodziewanym trudnościom, by zawalczyć o swoje dziedzictwo… i miłość. Czy w domu Thurstonów zamieszka kiedyś szczęśliwa para?

Danielle Steel
Dom Thurstonów
Tłumaczenie: Agnieszka Myśliwy
Wydawnictwo Znak
Premiera: 28 lipca 2014

Rozdział 1

Słońce zachodziło powoli nad wzgórzami otaczającymi tonącą w bujnej zieleni dolinę Napa. Jeremiah stał w progu, obserwując przecinające niebo rozpalone pomarańczowe promienie, za którymi postępowała bladoróżowa mgła, lecz myślami znajdował się tysiąc kilometrów dalej. Był wysokim mężczyzną o szerokich barkach i prostych plecach, silnych ramionach i ciepłym uśmiechu. W wieku lat czterdziestu trzech miał we włosach więcej siwych niż ciemnych pasm, lecz jego dłonie były równie krzepkie jak w czasach, gdy pracował w kopalniach jako młody człowiek i gdy kupił sobie pierwszą na własność w dolinie Napa w 1860 roku. Zaryzykował i jako pierwszy w okolicy zaczął wydobywać rtęć. Miał siedemnaście lat, ledwie wyrósł z lat dziecięcych, lecz już wtedy nie myślał o niczym poza górnictwem, jak jego ojciec przed nim. Ojciec przyjechał tu ze Wschodu w latach pięćdziesiątych skuszony obietnicą złota. Sześć miesięcy po przyjeździe, już z wypchanymi kruszcem kieszeniami, posłał po żonę i syna. Jeremiah przyjechał sam. Jego matka zmarła w drodze. Przez następną dekadę pracował ramię w ramię z ojcem, wydobywając złoto, a potem srebro, gdy złoto się skończyło; gdy miał dziewiętnaście lat, jego ojciec zmarł, zostawiając mu fortunę znacznie przekraczającą najśmielsze oczekiwania Jeremiah. Richard Thurston przez całe życie oszczędzał z myślą o synu – dzięki niemu Jeremiah stał się nagle bogatszy niż jakikolwiek inny mieszkaniec stanu Kalifornia.
Niczego to jednak dla niego nie zmieniło. Nadal pracował w kopalniach obok zatrudnionych przez siebie ludzi, nadal kupował kopalnie, ziemię, budował, hodował, wydobywał. Jego pracownicy mawiali, że jest niczym Midas – wszystko, czego dotknął, zamieniało się w złoto i rosło, jak kopalnie rtęci, które uruchomił w dolinie, gdy skończyło się srebro. Zmienił profil wydobycia sprawnie i mądrze, zanim inni zorientowali się w jego planach. To ziemię jednak kochał najmocniej. Żyzną brązową glebę, którą przesiewał pomiędzy palcami i zaciskał z miłością w dłoni… kochał jej ciepło, jej strukturę, wszystko, co sobą reprezentowała, gdy patrzył dalej, niż sięgało oko, na wzgórza, drzewa, nieskażoną dolinę i bujną zieloność trawy rozciągającą się przed nim. Kupował też winnice, dzięki którym produkował przyjemne w smaku wino. Kochał wszystkie płody rolne, jabłka, orzechy, winogrona… rudy metali… dolina znaczyła dla niego więcej niż cokolwiek innego… więcej niż ktokolwiek. Spędził w niej trzydzieści pięć z czterdziestu trzech lat swojego życia, przyglądając się jej łagodnym wzniesieniom; wiedział, że gdy umrze, tu właśnie zostanie pochowany. To było jego miejsce na ziemi, jedyne miejsce na świecie, w jakim chciał przebywać. Dokądkolwiek jechał, a Jeremiah Thurston wiele podróżował, wracał do doliny z przekonaniem, że tu właśnie pragnie mieszkać i oglądać zachody słońca nad wzgórzami. A jednak gdy tak stał, a niebo nad nim powlekało się aksamitną fioletowawą szarością, błądził myślami daleko stąd. Dzień wcześniej otrzymał propozycję biznesową z Atlanty w sprawie zakupu blisko tysiąca flaszek rtęci; cena była korzystna, lecz coś w sposobie, w jaki się z nim skontaktowano… z jakiegoś osobliwego powodu miał co do tego wszystkiego niepokojące przeczucie, choć nie rozumiał jego przyczyn. W umowie nie było żadnych haczyków, jego bank już badał konsorcjum. Chodziło raczej o list, który otrzymał, to styl jego autora go zaniepokoił. Wydał mu się wyjątkowo bezpośredni, agresywny i arogancki. Na czele konsorcjum stał Orville Beauchamp, głupotą było żywienie zastrzeżeń do jego kwiecistej prozy, a jednak… zupełnie jakby u Jeremiah odezwał się szósty zmysł.
– Jeremiah!
Uśmiechnął się, słysząc znajomy głos Hannah. Pracowała dla niego od niemal dwudziestu lat, od śmierci męża, która nastąpiła tuż po tym, jak narzeczona Jeremiah zmarła na grypę. Hannah przyszła do niego pewnego dnia do kopalni w czarnej wdowiej sukni, zmierzyła go gniewnym spojrzeniem i stuknęła parasolką w podłogę.
– Twój dom to obraza boska, Jeremiah Thurstonie!
Spojrzał na nią ze zdumieniem, zastanawiając się, kto to jest, do diabła, lecz w końcu dowiedział się, że to ciotka mężczyzny, którego kiedyś zatrudniał i która teraz sama chce dla niego pracować. Ojciec Jeremiah postawił chatę na skraju posiadłości w 1852 roku, Jeremiah zamieszkał w niej razem z nim i nie zmienił niczego po jego śmierci, choć w międzyczasie kupił jeszcze więcej ziemi i przyłączył ją do skrawka, który ojciec zakupił w dolinie. Gdy skończył dwadzieścia pięć lat, uznał, że nadszedł czas, by znaleźć sobie żonę. Chciał mieć dzieci, kogoś, do kogo będzie mógł wieczorami wracać i z kim będzie mógł podzielić się swoim dobrobytem. Sam nie wydawał wiele, lecz podobała mu się idea posiadania kogoś, kogo mógłby rozpieszczać… ślicznej dziewczyny z łagodnymi oczami i delikatnymi dłońmi, twarzą, którą mógłby pokochać, i ciałem, które ogrzewałoby go w nocy. Dzięki przyjaciołom poznał taką młodą damę. Poprosił ją o rękę dwa miesiące od dnia ich pierwszego spotkania i zaczął budować dla niej piękny dom. Wybrał miejsce pośrodku swojej ziemi, skąd rozciągał się widok aż po horyzont, pod czterema wysokim drzewami, których gałęzie tworzyły masywne naturalne sklepienie, dając przyszłemu domowi cień latem. Zbudował w tym miejscu niemal pałac, zdaniem miejscowych. Budynek miał dwa piętra, urocze bawialnie na parterze, jadalnię wyłożoną drewnem i ogromną przytulną kuchnię z kominkiem, w którym sam Jeremiah mógł stanąć prosto. Na górze znajdował się śliczny salonik, ogromna główna sypialnia, oranżeria dla jego przyszłej żony, a jeszcze wyżej sześć sypialni dla dużej rodziny, którą planowali, by nie zaszła konieczność przebudowy domu, gdy pojawią się dzieci. Jennie pokochała ten dom – wysokie okna z witrażami i ogromne pianino, na którym miała grać dla niego wieczorami.
Niestety nie zdążyła. Padła ofiarą epidemii grypy, która zapanowała w dolinie jesienią 1868 roku; zmarła trzy dni po wystąpieniu objawów. Po raz pierwszy w życiu szczęście opuściło Jeremiah, opłakiwał ukochaną jak matka utracone dziecko. Miała ledwie siedemnaście lat, byłaby dla niego doskonałą żoną. Ciskał się po domu niczym szklana kulka w pudełku po butach, po czym w akcie rozpaczy zabił okna deskami i wrócił do chatki, którą zamieszkiwał wcześniej. Nie było mu tam jednak wygodnie, tak więc wiosną 1869 roku wrócił do domu, który miał dzielić z Jennie… Jennie… choć nie mógł znieść widoku pokojów, które dla niej przeznaczył, nie mógł znieść myśli o tym, jak wyglądałoby jego życie, gdyby tu z nim zamieszkała. Z początku często odwiedzał jej rodziców, lecz nie mógł znieść odbicia własnego bólu w ich oczach ani wygłodniałego wzroku jej mniej atrakcyjnej starszej siostry. Ostatecznie zamknął pokoje, których nie używał, i bardzo rzadko wchodził na piętra. Przywykł do mieszkania na parterze. Dwa pokoje, które zajął, przekształcił tak, by wyglądały jak jego stara chata. Jedną z bawialni zaadaptował na sypialnię dla siebie, pozostałych pomieszczeń nawet nie umeblował. Pianina nie używał nikt od dnia, w którym dotknęła go dłoń Jennie tuż po tym, jak je dostarczono. Otworzył ogromną kuchnię, w której jadał i do której od czasu do czasu zapraszał gości. Lubił jadać ze swoimi ludźmi, lubił świadomość, że czują się przy nim na tyle swobodnie, by go odwiedzać. Nie było w nim dostojeństwa ani rezerwy. Pamiętał o swoich korzeniach, o wiecznie zimnym, rozpaczliwie biednym małym domku na Wschodzie, w którym dreszcze wstrząsały nim całą zimę i gdzie wiecznie brakowało jedzenia, pamiętał podróż przez góry na Zachód oraz brud i kopalnie, w których pracował u boku ojca. Fortunę zawdzięczał ciężkiej pracy swojej i ojca. Nie zamierzał o tym nigdy zapominać… tak jak nigdy nie zapomniał Jennie… jak nigdy nie zapomniałby o przyjacielu. Lata mijały, lecz kolejny ożenek go nie kusił. Niezależnie od tego, jak urocze młode damy poznawał, nigdy nie wydawały mu się one równie słodkie jak Jennie ani tak radosne… przez długie lata pamiętał dźwięk jej śmiechu, jej okrzyki zachwytu, gdy pokazywał jej postępy w budowie domu. Cieszyła go świadomość, że buduje go dla niej, niczym pomnik ich miłości, ale po jej śmierci dom przestał mieć dla niego znaczenie. Farba obłaziła, dach zaczął przeciekać w nieużywanych pokojach, Jeremiah zużył wszystkie naczynia, garnki i patelnie, w końcu nie zostało mu nic czystego, a ludzie mawiali, że bawialnia, w której sypiał, wygląda nie lepiej niż stodoła. Aż zjawiła się Hannah. To ona wszystko zmieniła, posprzątała dla niego.
– Spójrz tylko na ten dom, chłopcze!
Utkwiła w nim wzrok pełen niedowierzania, gdy oprowadzał ją po budynku. Nie był jeszcze pewien, co z nią pocznie, lecz ona już postanowiła, że będzie dla niego pracować. Nikt jej nie został po śmierci męża i uznała, że Jeremiah jej potrzebuje.
– Ten dom wygląda jak chlew!
Roześmiał się, widząc jej oburzoną minę. Od prawie dwudziestu lat nikt mu nie matkował, poczuł więc rozbawienie, gdy podjęła się tego Hannah. Rozpoczęła pracę następnego dnia; gdy tego wieczoru wrócił do domu, jego pokoje były tak niepokojąco czyste, że by znaleźć sobie w nich miejsce, rozrzucił po nich trochę papierów, strzepnął popiół z cygara na dywan i nieumyślnie przewrócił kieliszek wina. Rankiem jego dom znów przypominał dom, ku oburzeniu Hannah.
– Przykuję cię do studni, jeśli nie zaczniesz się poprawnie zachowywać, chłopcze! Zgaś to przeklęte cygaro, strzepujesz popiół na ubranie! – Wyrwała mu niedopałek spomiędzy warg i wrzuciła go do resztek wina z poprzedniego wieczoru.
Jeremiah aż otworzył usta ze zdziwienia, lecz nie zamierzał się poddać. Zapewniał jej niewyczerpane pokłady popiołu, bałaganu i brudu, dzięki czemu miała się czym zająć. Po raz pierwszy od lat poczuła się potrzebna, a on po raz pierwszy od niepamiętnych czasów poczuł się kochany; nim nadeszło Boże Narodzenie, stali się nierozłączni. Hannah przychodziła do pracy codziennie i odmawiała brania urlopów.
– Cóż to za szalony pomysł! Wiesz, jaki bałagan bym tu zastała po dwóch dniach nieobecności? Nie, drogi panie, nie pozbędziesz się mnie z tego domu ani na jeden dzień… na godzinę nawet, czy to jasne?
Traktowała go surowo, lecz gdy wracał do domu, zawsze czekał na niego gorący posiłek, jego pościel była nieskazitelnie czysta, wszędzie panował idealny porządek. Nawet pokoje, których nie używał, Hannah utrzymywała w nienagannym stanie, a gdy przyprowadzał tuzin ludzi z kopalni, by przedyskutować nowy plan albo po prostu napić się wina z wyhodowanych przez niego winogron, nigdy nie narzekała, niezależnie od tego, jak bardzo się upili ani jak nikczemnie się zachowywali. Z czasem zaczął bezlitośnie wykpiwać jej przywiązanie do niego, choć kochał ją bardziej niż kogokolwiek na świecie… z wyjątkiem Jennie, rzecz jasna. Hannah nigdy go o nią nie pytała, gdy jednak skończył trzydzieści lat, zaczęła wyrzucać mu brak żony.
– Jestem na to za stary, Hannah, a poza tym żadna nie gotuje tak dobrze jak ty.
– Brednie – odpowiadała żarliwie.
Nalegała, by znalazł sobie żonę, kobietę, która go pokocha i urodzi mu synów, on jednak w ogóle o tym nie myślał. Przerażała go taka perspektywa, nie chciał pozwolić sobie na pokochanie tak bardzo kogoś, kto mógł znów umrzeć, jak Jennie. Nie chciał o tym myśleć, nie chciał wzbudzać w sobie nadziei, choć utrata Jennie nie bolała go już tak bardzo. Zakończył żałobę i wiódł spokojne życie.
– A jeśli sam umrzesz, Jeremiah? – Hannah spojrzała na niego znacząco. – Co wtedy? Komu to wszystko zostawisz?
– Tobie, Hannah, a komu? – Droczył się z nią, a ona kręciła głową.
– Potrzebujesz żony… i dzieci…
Nie zgadzał się z nią. Nie pragnął niczego ponad to, co już miał. Wiódł wygodne życie, miał największe kopalnie w stanie, ziemię, którą kochał, winnice, z których był zadowolony, kobietę, z którą sypiał w każdą sobotnią noc, i Hannah, która utrzymywała porządek w domu. Lubił mężczyzn, którzy z nim pracowali, miał w San Francisco przyjaciół, z którymi się od czasu do czasu widywał, a gdy brakowało mu podniet, podróżował na Wschód, parę razy był nawet w Europie. Nie potrzebował niczego więcej, a już na pewno nie żony. Mary Ellen zaspokajała te jego potrzeby co najmniej raz w tygodniu, uśmiechnął się na myśl o niej. Następnego dnia miał pojechać do niej po zakończeniu pracy w kopalni… jak zwykle… Opuszczał kopalnię w południe, wszystko sam zamykał, jako że w soboty prawie nikt nie pracował, po czym jechał konno do Calistogi i wchodził do maleńkiego domku. Przez wiele lat zakradał się doń ostrożnie, lecz ich związek od dawna nie stanowił już sekretu, a Mary Ellen uodporniła się na ludzkie gadanie. Nie była to zresztą sprawa ciekawskich, sam jej to powiedział, choć kwestia była przecież bardziej skomplikowana. Rozciągał się przed kominkiem i wpatrywał się w jej miedziane włosy albo siadali na huśtawce na podwórku, przyglądali się dużemu wiązowi ukrytemu za żywopłotem, a on przytulał ją i…
– Jeremiah! – Głos Hannah przerwał jego rozważania. Słońce już prawie skryło się za wzgórzami, powietrze stało się chłodne. – Do diaska, chłopcze! Nie słyszysz, jak cię wołam?
Uśmiechnął się do niej – traktowała go jak pięcioletniego chłopca, a nie czterdziestotrzyletniego mężczyznę.
– Przepraszam… Myślałem o czymś.
O kimś… Spojrzał na pomarszczoną ze starości twarz Hannah roześmianymi oczami.
– Problem z tobą polega na tym, że w ogóle nie myślisz… nie słuchasz… nie słyszysz…
– Może głuchnę, pomyślałaś o tym? To już niemal ten wiek.
– Być może.
Spojrzała na niego z ogniem w oczach. Była zadziorną staruszką, za to właśnie ją kochał. Od lat beształa go za wszystko, a on na to właśnie liczył. Była to część jej uroku, najważniejszy składnik ich relacji. Teraz jednak minę miała poważną, gdy patrzyła na niego z werandy.
– Są kłopoty w kopalniach Harte’a. Słyszałeś?
W odpowiedzi zmarszczył brwi.
– Nie. Co się stało? Ogień?
Było to największe zagrożenie dla nich wszystkich, pracowali z ogniem, który z łatwością mógł rozprzestrzenić się w kopalni i wywołać kosztowną katastrofę, pochłaniając przy okazji mnóstwo istnień. Jeremiah nie chciał nawet o tym myśleć, lecz Hannah pokręciła głową.
– Nie są pewni. Chyba grypa, lecz może to być też coś innego. W każdym razie rozszalała się jak ogień. – Nie chciała mu tego mówić, nie chciała przywoływać wspomnień o Jennie, choć przecież ta zmarła dawno temu. Kontynuowała miękkim głosem: – John Harte stracił dzisiaj żonę… i młodszą córeczkę… podobno jego syn też jest bardzo chory, może nie przeżyć dzisiejszej nocy…
Dostrzegła grymas bólu na twarzy Jeremiah, zanim się odwrócił.
Zapalił cygaro, utkwił wzrok w ciemności, dopiero po chwili znów zwrócił się do Hannah:
– Zamknęli kopalnię.
Kopalnie Harte’a były drugie pod względem wielkości w dolinie, zaraz za jego kopalniami.
– Przykro mi z powodu jego żony i dziewczynki – mruknął Jeremiah szorstkim głosem.
– W tym tygodniu stracili siedmiu mężczyzn. Kolejnych trzydziestu choruje.
Przypominało to z opisu epidemię, podczas której umarła Jennie. Nic nie można było zrobić. Zupełnie nic. Jeremiah towarzyszył ojciec Jennie, gdy umierała. Siedzieli w milczeniu w bawialni jej rodziców, podczas gdy na górze jej duch ulatywał i nie mogli zrobić niczego poza wpatrywaniem się w siebie z rozpaczą. Na samo wspomnienie Jeremiah poczuł ciężar w sercu, nie był sobie w stanie nawet wyobrazić żalu po stracie dziecka.
Nie darzył Johna Harte’a sympatią, lecz ogromnie go podziwiał. Harte ciężko pracował, by założyć przyzwoitą kopalnię, a nie było to łatwe, gdy czuł na karku oddech kopalni Thurstona. Miał trudniejsze zadanie niż Jeremiah, gdy ten zaczynał.
Harte otworzył swoją kopalnię cztery lata temu, w wieku dwudziestu dwóch lat, zmuszając siebie i swoich pracowników do niewyobrażalnego wysiłku. Nie zawsze był miły – Jeremiah słyszał od ludzi, którzy opuścili Harte’a i przyszli pracować do niego, że młodzieniec jest wybuchowy i trudny w pożyciu, ma cięty język i szybkie pięści.
Serce miał jednak złote. Był przyzwoitym, uczciwym człowiekiem, a Jeremiah go podziwiał. Odwiedził go raz czy dwa, od razu zauważył błędy, które chłopak popełniał, lecz Harte nie chciał słuchać jego rad, w zasadzie niczego od niego nie chciał. Do wszystkiego pragnął dojść sam i bez wątpienia miał na to szanse. Teraz jednak Jeremiah współczuł mu z powodu okrucieństw losu, z jakimi musiał się mierzyć, jeszcze bardziej bolesnych niż te, z którymi musiał kiedyś mierzyć się Jeremiah. Zerknął na Hannah, nie wiedząc, co powinien zrobić. On i John Harte nie byli bliskimi przyjaciółmi. Harte wolał widzieć w Jeremiah rywala i trzymać go na dystans, a Jeremiah to szanował.
„Nie oszukuj się, Thurston, nie jestem twoim przyjacielem i nie chcę nim być. Chcę pobić na głowę twoje kopalnie. Zrobię to czysto i uczciwie, lecz jeśli mi się uda, za rok lub dwa zamkniesz interes, a wszyscy stąd do Nowego Jorku będą kupowali ode mnie”. Jeremiah uśmiechnął się, słysząc te śmiałe deklaracje. Prawda była taka, że na rynku było miejsce dla nich obu, lecz John Harte widział to inaczej. Odnosił się do niego uprzejmie, gdy się spotykali, lecz nie ustępował ani na krok. Miał już u siebie dwa pożary i poważną powódź, raz pod wpływem impulsu Jeremiah zaoferował, że go wykupi, a w odpowiedzi John Harte zaoferował, że zetrze go na miazgę, jeśli ten nie opuści jego ziemi,zanim doliczy do dziesięciu. Nie miało to jednak żadnego znaczenia – Jeremiah podjął w końcu decyzję i poszedł po konia. Hannah wiedziała, że tak będzie. Jej pracodawca taki po prostu był. W jego sercu znajdowało się miejsce dla wszystkich, nawet dla Johna Harte’a, choć ten bywał impulsywny i miał cięty język.
– Nie czekaj na mnie z kolacją. – Nie musiał tego mówić, gdy przekładał nogę przez koński grzbiet. Wiedział, że Hannah będzie czekać, nawet jeśli potrwa to całą noc.

 
Wesprzyj nas