Lynn Cullen w powieści historycznej „Pani Poe” przedstawiła ostatnie lata życia słynnego pisarza i jego relację z poetką Frances Osgood. Osobnym bohaterem tej opowieści jest XIX wieczny Nowy Jork i rządzące w nim reguły życia społecznego.


Edgar Allan Poe jest jednym z tych pisarzy, których twórczość oparła się próbie czasu. Mroczny i nieodgadniony, człowiek tajemnica. Łączący w swoich powieściach i wierszach grozę, mistycyzm i skrajne emocje. Współcześni mu czytelnicy oszaleli na jego punkcie. Poemat „Kruk”, wkrótce po opublikowaniu w 1845 roku, był zarówno przedmiotem poważnych analiz krytyków jak i powodem do bulwarowych plotek na temat dzieła i jego autora.

Właśnie w chwili owej premiery Lynn Cullen rozpoczyna swoją opowieść o Edgarze Alanie. Narratorem uczyniła inną artystkę owych czasów, poetkę Frances Osgood. Oficjalna historia zapamiętała ją jako jedną z najpopularniejszych dziewiętnastowiecznych poetek. Historia niepotwierdzona przypisuje Frances rolę ukochanej Poego, na której skupiła się Lynn Cullen konstruując fabułę swojej powieści.

Właśnie z tego powodu zabierając się za lekturę powieści „Pani Poe” należy zacząć od końca – a mianowicie od noty skierowanej przez autorkę do czytelników. Być może nie zaszkodziłby tej książce wręcz rzeczowy wstęp, a to dlatego, że z jednej strony mamy tu do czynienia czystą historią, a z drugiej autorka przyznaje się do własnej interpretacji faktów.

Na kartach powieści przenikają się zarówno wiernie opisane postaci, miejsca i zdarzenia znane z badań historyków nad życiem Poego jak i spora pula domysłów i wątków dalekich od tego, co potwierdzone. To połączenie w żaden sposób nie ujmuje przyjemności z lektury. Powieść, napisana z rozmachem, wciąga czytelnika i uwodzi lecz autorka dopasowuje prawdę historyczną do wymogu dynamiki fabuły i czytelnik powinien o tym wiedzieć: „Pani Poe” nie jest powieścią biograficzną, bliżej jej do gatunku fikcji historycznej, gdzie losy prawdziwych bohaterów zestawiane są z wydarzeniami i postaciami fikcyjnymi.

Spotykamy zatem Frances Osgood opuszczoną przez męża hulakę, próbującą twórczością literacką zarobić na utrzymanie siebie i dzieci, a także Edgara Alana Poe cieszącego się sławą i uznaniem. Ta para poznaje się podczas jednego z wieczorów literackich i wdaje w relację, której prawdziwa natura do dziś jest nieodgadnioną tajemnicą: część historyków jest zdania, że po prostu się przyjaźnili, ale nie brakuje też osób przekonanych, że ich związek wykroczył daleko poza ramy koleżeństwa, a jego owocem były narodziny córki pary.

„Panią Poe” najlepiej czytać mając świadomość, że Lynn Cullen eksperymentowała z różnorodnymi teoriami – a czytać warto, bo powieść ta jest także świetnym portretem Nowego Jorku. Pisarka solidnie przyłożyła się do odmalowania realiów miasta, niewątpliwie spędziła wiele czasu na studiowaniu materiałów źródłowych przedstawiających je w dziewiętnastowiecznej odsłonie. Na kartach powieści ożywają nowojorskie ulice, pełne kontrastów: oszałamiającego bogactwa i wielkiej nędzy, architektura, słynne postaci, a nade wszystko obyczaje.

Na kartach powieści ożywają nowojorskie ulice, pełne kontrastów: oszałamiającego bogactwa i wielkiej nędzy, architektura, słynne postaci, a nade wszystko obyczaje.

Lynn Cullen niezwykle ciekawie pisze o tym, że społeczne konsekwencje bycia porzuconą przez niewiernego męża, ponosiła w owych czasach przede wszystkim jego żona, co groziło takiej kobiecie jeśli zdecydowałaby się na nowy związek z kimś innym albo na rozwód. Nie omija tematu hipokryzji panującej w społeczeństwie i wszechobecnych podwójnych standardów: innych dla kobiet, a innych dla mężczyzn. Refleksje te, przedstawione za pomocą losów bohaterów, są jak najbardziej zgodne z prawdą historyczną.

I cóż, „Panią Poe” czyta się lekko i szybko, losy bohaterów dopasowane do struktury dynamicznej fabuły wciągają i pozwalają podróżować w czasie i przestrzeni, a zatem czytelnik, który lubi odnajdywać w powieści połączenia losów autentycznych postaci z niepotwierdzonymi bądź czysto fikcyjnymi historiami, z pewnością nie będzie zawiedziony.

(AK)

Lynn Cullen – amerykańska pisarka, specjalizująca się w książkach dla dzieci i młodzieży, ze słabością do prozy historycznej. Autorka wielu nagradzanych powieści, wśród których znalazła się wydana w Polsce „Córka Rembrandta”, a także „The Creation of Eve” oraz „Reign of Madness”. Lynn Cullen często wykorzystuje metodę łączenia losów autentycznych postaci z nierzadko fikcyjnymi historiami, którą zastosowała również w książce „Pani Poe”.

Lynn Cullen
Pani Poe
Tłumaczenie Bernadeta Minakowska – Koca
Wydawnictwo Dom Wydawniczy PWN
Premiera: 28 kwietnia 2014

Rozdział
dwudziesty dziewiąty

Powiedziałam Elizie, że dostałam wiadomość o chorobie mamy i muszę do niej natychmiast pojechać.
– Do Bostonu? Tam chyba teraz jest pan Poe? – zauważyła.
Skłamałam cynicznie, że nie będę miała czasu się z nim widzieć. Okłamałam również dziewczynki, mówiąc im, że ich babcia jest zbyt chora, by mogły odwiedzić ją razem ze mną. Później okłamałam obsługę statku, gdy – mocno zawoalowana – podałam się za panią Ulalume*. Skąd w ogóle pomysł na takie nazwisko? Pan Poe, stojący wtedy w kolejce, aż się zakrztusił, gdy to usłyszał. A później, już na statku, bardzo uwierała mnie moja hipokryzja, bo wiedziałam, że kiedy już łopatki koła przestaną zanurzać się w wodzie i mruczeć z wysiłku, na brzegu dołączę do pana Poego i pójdziemy razem do Tremont House. I tak też się stało. A tam, wciąż dokładnie osłonięta, stałam z panem Poem w hotelowej recepcji i pozwoliłam, by recepcjonista wpisał mnie jako „panią Poe”. Do czasu, gdy znaleźliśmy się wreszcie w pokoju, moich kłamstw było więcej niż fałd mojego woalu. Ciążyły mi tak bardzo, że nie mogłam podnieść głowy, stojąc przy oknie i czekając, aż tragarz przyniesie nasze bagaże. Wreszcie chłopiec hotelowy przyszedł i postawił je na łóżku, a pan Poe sięgnął do kieszeni po napiwek.
– Ależ nie trzeba, panie Poe. – Chłopiec z dumą nosił niebieską liberię, jakby to było jego najbardziej eleganckie ubranie, co zresztą było bardzo prawdopodobne.
– Wiesz, kim jestem?
– A kto nie wie? – Machnął rękami jak skrzydłami. – Nigdy już! Nigdy już!
Poe podał mu monetę.
– To dla ciebie.
Chłopiec niechętnie wziął napiwek i zaczął się wycofywać z pokoju.
– Dziękuję, panie Poe. Dziękuję. Dziś będzie bez morderstw, tak? – I wyszedł, machając rękami jak skrzydłami.
Pan Poe stał z ponurą miną.
– Przepraszam – powiedział.
– Widzisz, w Bostonie też już jesteś sławny.
Zapalono lampę. Na ścianie, po przeciwnych stronach pokoju, było widać nasze drżące cienie. Z oddali dobiegł nas dźwięk syreny mgłowej, czyjeś kroki zadudniły w korytarzu. Nie odrywałam od niego wzroku, dygocząc pod woalem. Podszedł do mnie. Byłam pewna, że słyszy, jak głośno bije moje serce.
– Kobieta – powiedział głosem drżącym z pożądania.
Wolno podniósł woal, ujął czule moją twarz i dotknął swoimi ustami moich ust. Poczułam, że moje ciało rozpływa się w tym pocałunku. Sapnęłam z bólu, gdy odsunął się ode mnie. Z rozmachem wziął mnie na ręce i delikatnie, jak coś bardzo cennego, ułożył na aksamitnej kołdrze. Rozpiął sukienkę na plecach i pieścił czule moje obrzmiałe ciało, aż powodowany silną żądzą, drżąc z przejęcia, zdarł ze mnie spódnice. Czekałam, aż ściągnie ubranie. Wtedy przygarnęłam go z całą mocą i prowadząc czule, pozwoliłam, by wniknął w me ciało i dokładnie się z nim zapoznał, czemu towarzyszyły moje okrzyki niewymownej rozkoszy. Wreszcie go miałam całego. Kiedy obudziłam się rano, stał przy oknie z rozsuniętymi zasłonami, z kartką i ołówkiem w ręku. Widziałam wyraźnie jego szlachetny profil na tle nikłego światła poranka. Na myśl o tym, co robiliśmy przez całą noc, poczułam szczęście.
Odwrócił się do mnie.
– Czy dobrze pani spała, pani Ulalume?
Westchnęłam głęboko i poczułam ową nieznaczną, wyśmienitą bolesność – pamiątkę po upojnej nocy.
– Tak, bardzo, gdy już mi na to pozwoliłeś.
Roześmiał się.
– Skąd wzięłaś to imię? Mam absurdalne uczucie, że pochodzi z Polinezji.
Uśmiechnęłam się szeroko.
– Nie wiem.
Podszedł i usiadł na łóżku.
– Mam coś dla ciebie. – Podał mi kartkę, tę, z którą stał przy oknie.
To był wiersz napisany na hotelowym papierze.
– Czy to wiersz na dzisiejsze wystąpienie?
– Nie. To wiersz dla ciebie.
– Edgarze, powinieneś pracować.
– Przeczytaj. Możesz głośno, jeśli chcesz.
Wypuściłam powietrze.
– Dla tej, której imię jest wpisane…

Flesz błyszczących oczu, dla nich są te linie,
Promienieją oczy jak gwiazdy Ledy
Azaliż odnajdą jej słodkie imię
Zagnieżdżone, ukryte przed wzrokiem natrętnym.
Napocznij szukanie wśród słów – skarbu swego,
Boskiego amuletu, cudnego talizmanu
Dumnie serce zdobiącego. Szukaj hasła ukrytego
Słówko po słówku, wśród liter na zmianę,
Istotny jest szczegół, nie przeocz niczego,
Węzeł to gordyjski nie jest, którego bez miecza
Nie można odgadnąć. Można i bez niego
Rozwiązać owe supły gdyby znać wzór rzeczy
Schowanej na papierze, na który oczy
Spoglądają tak niebywałe, podpowiem wam,
Imię jak muzyka wtapia się w poetów, sączy
Się wśród nich, jako że poetki imię to jest tam.
W sekwencji liter, w szyku składania,
Drży kompozycja jak godło radości
Oh, pewnie nie będzie to trudne zadanie
Odkryć zagadkę, jeżeli osłem nie jesteś Jejmości.
Zostawiam zatem ową zgadywankę dla szukania
radości.

Gdy skończyłam, do oczu napłynęły mi łzy szczęścia.
– Czy właśnie nazwałeś mnie osłem?
Pocałował mnie mocno.
– Tak.
Przystawił swą twarz do mojej, żeby lepiej widzieć kartkę.
– Nic cię tu nie zastanawia?
– Edgarze, nie powinieneś teraz zajmować się takimi rzeczami. Co będzie z twoim wystąpieniem?
Pokazał palcem pierwszą literę w pierwszym wersie.
– Co to jest?
– F – odpowiedziałam, marszcząc brwi
– Teraz drugi wers, jaka jest druga litera?
– R.
– A trzecia, jaka jest trzecia litera w trzecim wersie?
– A.
– A dalej według tego wzoru? Widzisz już?
Przyjrzałam się uważnie.
– Moje imię – roześmiałam się. – Ale Edgarze, co z wystąpieniem?
Wziął mnie za rękę.
– Wolałbym robić coś innego.
– Ja też, ale…
– Ciii! – Pocałował mnie w rękę. – Bo nas zbudzisz z pięknego snu.
Pochylił się i delikatnie ugryzł mnie w ucho.
– A teraz niech mi nikt nie przeszkadza, bo będę się kochał z aniołem.
Opadłam ze śmiechem na poduszki.
– Trochę mi przykro, że odciągam cię od wystąpienia.
– Przez całe życie czekałem na chwilę takiego szczęścia.
A wystąpienie… myślisz, że obchodzi mnie ten chór kumkający jednym głosem?
– My na pewno się jeszcze spotkamy, a do Boston Lyceum mogą cię więcej nie zaprosić.
Ściągnął ze mnie białe prześcieradło i odkrył moje nagie ciało.
– Chcesz się kochać, czy zadowolić tych ludzi? A czego ja pragnę bardziej, twoim zdaniem?
Śmialiśmy się beztrosko, szukając bliskości naszych ciał, ale niewinna czułość w niedługim czasie zamieniła się w słodką desperację. Tego dnia nie wychodziliśmy z pokoju przez wiele godzin. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jaką cenę przyjdzie nam zapłacić za ten uśmiech niebios. Siedzieliśmy w table d’hôte Tremont House. Kelner, który nas obsługiwał, był Szwajcarem o wystających wargach. Talerz stawiany na pluszowym obrusie wydał głuchy odgłos. Niewiele było widać z powodu dymu cygar i rozłożystych gałęzi palm doniczkowych. Po przeciwnej stronie, pod ścianą, skrzypek żałośnie grał na skrzypcach.
Edgar spojrzał krzywo na moje danie.
– Gołąb? – zapytał.
– Przepiórka – odpowiedziałam.
– Wygląda jak gołąb wędrowny. Żywią się tym tylko niewolnicy i biedacy z Południa. Ja też kiedyś do nich należałem.
– To przepiórka.
Nie zwracał uwagi na moje zamówienie. Sam poprosił o „coś najdroższego”, nie interesując się ceną. Od chwili, gdy się spotkaliśmy po wystąpieniu w Boston Lyceum, zdawał się nieobecny duchem. Obiad miał być uczczeniem jego triumfu.
Szwajcar ustawił przed nim z pietyzmem kawał przerośniętego tłuszczem mięsa, ale nie zwrócił na to uwagi.
– Czułem tę pogardę – powiedział cicho. – Każda twarz przeciwko mnie. Nienawidzili mnie już wcześniej, biednego chłopaka z Południa.
Nie przerywałam. Zabrałam się do jedzenia. Spod widelca na kwiecisty, porcelanowy wzór wyciekł złoty sos. Potrząsnął głową.
– Trzeba było przeczytać wiersz, który napisałem… wspaniały, jeden z najlepszych. Jednak kiedy zobaczyłem, jak się na mnie gapią, życząc mi upadku, słowa same zaczęły mi się cisnąć do ust. – Spojrzał na stek jak na wroga i zaatakował go nożem i widelcem.
– Z którym wierszem wystąpiłeś?
– Dostali to, co chcieli. – Zatrzymał rękę z kawałkiem mięsa na widelcu. – Al Aaraaf.
Zdumiona opuściłam ręce na stół.
– Tak, ten sam, który napisałem jako chłopiec, tylko zmieniłem tytuł na The Messenger Star. Chciałem, żeby mieli wrażenie, że to coś mistycznego… Oni uwielbiają tę transcendentalną lichotę.
– Dlaczego to zrobiłeś? – Nie byłam w stanie ukryć zdumienia i konsternacji.
– Miałem ochotę sprawdzić, czy są w stanie odróżnić wiersz dziecka od dzieła sztuki. Zasłużyli sobie na to. Zaprosili mnie, bym powiedział wiersz, i tak to zorganizowali, że musiałem czekać prawie trzy godziny, aż Cushing* skończy swoje przemówienie. Jakby kogoś obchodziła jego podróż do Chin! Myślałem, że będę najważniejszym punktem programu. W ogóle bym nie pojechał, gdybym wiedział, że tak mnie potraktują.
– I co zrobili?
– Znieruchomieli i tylko gapili się bezmyślnie. Częściowo to wina Cushinga. Sam prawie zasnąłem za sceną, czekając, aż skończy. Wiele godzin spędziłam na widowni Boston Lyceum jako uczennica. Na koniec zawsze były oklaski. Wszyscy mogli liczyć na aplauz, choćby niewielki. Nie byłam w stanie sobie wyobrazić, jak bardzo musieli być zdumieni – lub obrażeni – że w ogóle nie klaskali.
– Może ze strachu?
Nie przytaknął.
– Potem zmusili mnie do czytania Kruka. Czy ja kiedykolwiek uwolnię się od tego przeklętego ptaka?
– Pewnie byli zachwyceni.
– Nie wiem. Nie patrzyłam na nich. Wyszedłem.
Popatrzyłam na moją przepiórkę w sosie. Za samą nieuprzejmość mogli go wykluczyć z towarzystwa.
– To nie ma żadnego znaczenia – stwierdził. – Nie potrzebuję ich, tylko ciebie.
Starałam się zmusić do uśmiechu.
– Po co mam się tak karać? Odnieść sukces w Boston Lyceum to marzenie mojej matki, nie moje. Al Aaraaf opublikowałem pod pseudonimem „Bostończyk”, jakby to mogło ją zadowolić. Nie mam zamiaru się pod nikogo podszywać. Nigdy nie będę taki jak oni.
– Nie musisz nikogo zadowalać.
Roześmiał się sucho.
– I nie zrobiłem tego, czyż nie?
Dlaczego chciał sam sobie zaszkodzić? Przesunęłam dłoń po nakrochmalonym obrusie i ścisnęłam go za rękę.
– Ale mnie zadowoliłeś.
Po chwili podszedł do nas pewien dżentelmen – nowobogacki, jak się domyśliłam po rozmiarach złotej dewizki zwisającej ostentacyjnie z kieszeni. Musieliśmy wrócić do rzeczywistości.
– Dobry wieczór, panie Poe. – Gwałtownym ruchem wyciągnął rękę. – Charles Wildwood. – Na małym palcu miał wielki złoty sygnet. Edgar wytarł palce serwetką i uścisnął mu rękę.
– Uwielbiam pana opowiadania, staruszku. Napisze pan coś jeszcze?
– Tak.
Ukłonił mi się.
– Witam, pani Poe.
Czułam, że oblewam się rumieńcem.
– A pani się nie boi? – zwrócił się do mnie.
Roześmiałam się nerwowo.
– Gdybym był jego śliczną, młodą żoną, to normalnie bym się bał. Przecież on uśmierca wszystkie ładne kobiety w swoich utworach! Niech tylko się taka pojawi, od razu wiadomo, że coś złego ją spotka.
– To tylko fikcja literacka – rzucił Edgar.
Pan Wildwood roześmiał się cicho.
– Smutno na sercu, gdy ładna dziewczyna za wcześnie spotyka się ze stwórcą.
Edgar wbił w niego wzrok.
– Nie powinienem przerywać obiadu. Na pewno macie dość ludzi, którzy nagabują was dniami i nocami.
– Dziękujemy za zainteresowanie.
– Zawsze do usług. – Pan Wildwood już miał odchodzić, ale jeszcze wskazał na mnie palcem.
– A pani niech lepiej na siebie uważa.
Edgar nawet się nie uśmiechnął na pożegnanie, a kiedy mężczyzna odszedł, rzucił:
– Bartlettowi by się spodobał. To prawdziwa kopalnia ciekawych amerykańskich wyrażeń.
Zabrał się w końcu do jedzenia, jednak ja zupełnie straciłam apetyt. Mnie obchodziło, co ludzie o mnie myślą, podobnie jak obchodziło mnie to, że nie byłam panią Poe, ale kochanką jej męża, i że moja poezja była oceniana przez pryzmat mojego romansu. Gdyby pan Poe był ze sobą szczery, musiałby przyznać, że zdanie innych jednak go obchodzi. Tylko osoba, która nie rozumie zasad rządzących światem i nie ma miejsca w społeczeństwie, mogłaby lekkomyślnie przekraczać granice przyzwoitego zachowania. Nagły dreszcz przebiegł mi po kręgosłupie: jego żona była właśnie taką osobą.

* Ulalume – wiersz autorstwa Poego z 1847 roku; jest w nim mowa o śmierci ukochanej osoby.
* Caleb Cushing (1800–1879) – amerykański kongresmen ze stanu Massachusetts.

 
Wesprzyj nas