Pamiętniki Zofii Tołstojowej można czytać szukając w nich obrazu jej wybitnego męża i czasów jemu współczesnych. Jednak z dzisiejszej perspektywy o wiele ciekawszy wydaje się zawarty w nich autoportret bystrej, inteligentnej kobiety, która pragnieniem równości w małżeństwie zdecydowanie wyprzedzała swoje czasy.


Zofia Tołstojowa z domu Behrs spisywała pamiętniki już jako nastolatka. Gdy wyszła za mąż spaliła młodzieńcze zapiski i na pewien czas zaprzestała sporządzania nowych, jednak do tego zwyczaju prędko powróciła. „Dawniej pisałam kiedy mi było ciężko, teraz też chyba z tego samego powodu” – zanotowała 18 października 1862 roku, w niecały miesiąc po ślubie. Pisania nie zaniedbywała przez cały czas trwania jej małżeństwa z Lwem Tołstojem ani po jego śmierci.

Zachowane notatki, wybrane i opracowane przez Sergiusza, najstarszego syna pary, trafiły do rąk rosyjskich czytelników już w 1928 roku. Pozwoliły spojrzeć na życie i twórczość Lwa Tołstoja z nowej perspektywy, a także ukazały, że sama Zofia miała spory talent literacki – odkryje go także i dziś każdy czytelnik „Pamiętników” spisanych przez kobietę o bystrym umyśle, spostrzegawczą i posiadającą zmysł analityczny.

Zofia Andrejewna nie była idealną partnerką dla geniusza. Urodzona w 1844 roku, szesnaście lat młodsza od swego męża, była dziewczyną, jak na tamte czasy niezależną i – powiedzielibyśmy dziś – wygadaną. Chciała żyć po swojemu, miała i demonstrowała własne zdanie. Nie zaliczała się do zastępów uległych i posłusznych dziewcząt, nie hołdowała postawom tak wówczas powszechnym i pożądanym. Taka kobieta z jednej strony mogła fascynować artystę, jakim był Tołstoj, a z drugiej, jak pokazało życie, nie okazała się dla niego odpowiednia – on dla niej także. Ich trwające pół wieku małżeństwo wypełnione było przeciwstawnymi emocjami: od miłości do nienawiści. Od oddania i troski po wściekłość i niechęć: on, oskarżający Zofię o przyziemność i interesowność, ona – rozgoryczona jego oderwaniem od życia, zaniedbywaniem rodziny i żądzą sławy. Bywało, że porozumiewali się tylko podsuwając sobie własne wpisy w pamiętnikach, bo słowa nie przechodziły im już przez usta. A jednak trwali przy sobie.

Zofia pisze z pasją, emocjonalnie i obrazowo. Jej wielki temperament, żywotność i energia są w tych zapiskach wyraźnie widoczne

Zgłębiając „Pamiętniki” czytelnik staje się członkiem rodziny Tołstojów. Zofia pisze z pasją, emocjonalnie i obrazowo. Przenosi na odbiorcę swoje przeżycia. Jej wielki temperament, żywotność i energia są w tych zapiskach wyraźnie widoczne. Wyłania się z nich kobieta o wielu twarzach. Cierpliwa, wspierająca męża, angażująca się wytrwale w sprawy związane z wydawaniem jego książek, ale też histeryczna, skłonna do urządzania widowiskowych awantur i czynienia wyrzutów. Czy bezpodstawnie? Porównując zapiski obojga można mieć co do tego wątpliwości. Bystra Zofia zauważyła, że jej mąż – uchodzący w świecie za wielki autorytet moralny, ma problem ze stosowaniem głoszonych przez siebie zasad wobec swojej własnej rodziny. Hipokryzji tej miary nie mogła przeboleć, a mąż – skądinąd tak przenikliwy znawca ludzkiej natury, nie mógł, bądź nie chciał dostrzec i naprawić własnych błędów.

Zawiązany na tym tle konflikt przez lata narastał. Sympatycy Tołstoja porównywali Zofię do Ksantypy – żony Sokratesa stanowiącej symbol okropnego charakteru, oskarżali o to, że swoim zachowaniem uprzykrzyła życie wielkiego człowieka. Z dzisiejszej perspektywy, zakładającej większą równość pomiędzy małżonkami, znacznie łatwiej zobaczyć w Zofii kobietę, która walczy o dobro małżeństwa i rodziny: wspiera męża, pomaga mu w odnoszeniu sukcesów zawodowych, ale próbuje nie pozwolić na to by praca całkowicie odebrała go jej i dzieciom. Próbuje też wywalczyć dla siebie rolę partnerki, a nie poddanej męża. Mąż odmawia. I zaczynają się scysje.

Zofia pisała w swoich pamiętnikach o codzienności, życiu domowym, relacjach pomiędzy członkami rodziny, ale nie skąpiła też uwag natury ogólnej odnoszących się do otaczającej rodzinę rzeczywistości. Pisze na przykład: „Sprzeczności między tym, co jest w cerkwi prawdziwe, co stanowi jej istotę, a obrzędami, wrzaskami diakona itd., są tak wielkie, że nieraz jest trudno i ma się ochotę wyjść. Właśnie to odstrasza młodych” – odważna, jak na owe czasy konstatacja. I wciąż aktualna, choć pochodząca z 1901 roku. Tego rodzaju esencjonalnych i trafnych ocen jest w „Pamiętnikach” więcej. Nie brak też autoironii podszytej czarnym humorem: „Przed chwilą wróżyłam sobie z kart; dwa razy wypadła mi śmierć. I naraz zlękłam się śmierci, a jeszcze tak niedawno jej pragnęłam. Trudno, niech się dzieje wola boska! Trochę wcześniej czy później – czy to nie wszystko jedno?” – pisała w roku 1897.

Bywała też poetką: „W moje okno zagląda księżyc na czystym, pogodnym niebie. Wszystko nieruchome, ciche i tak jest rozkosznie ciepło i radośnie” – to znów rok 1901. Śledząc te zapiski można żałować, że Zofia przez całe swoje życie skupiała się na mężu i jego talencie, nie mając czasu ani możliwości rozwijać swojego. W latach, w których przyszło jej żyć, tak równość między małżonkami jak i kariera pisarska kobiety były rzadkością. Zofia Tołstojowa stała się więc zakładniczką talentu swego męża niewiele zyskując w tej niewoli.

(AK)

Zofia Tołstoj
Pamiętniki
Wydawnictwo DW PWN
Premiera: 20 stycznia 2014


**** Od wczoraj zaś, odkąd powiedział, że nie wierzy w moją miłość, poważnie się zlękłam. Wiem jednak, dlaczego nie wierzy. Wydaje mi się, że nie potrafię ani opowiedzieć, ani napisać, o co mi chodzi. Zawsze, od bardzo dawna, marzyłam o człowieku, którego będę kochała, jako o kimś zupełnie jednolitym, nowym, c z y s t y m. Wyobrażałam sobie – były to dziecięce marzenia, z którymi dotąd trudno się rozstać – że będę go miała zawsze na oczach, będę znała wszystkie jego myśli i uczucia, że on będzie przez całe życie kochał tylko jedną mnie, że – w przeciwieństwie do innych ludzi – ani o n, ani j a nie będziemy musieli się wyszaleć, by potem dopiero się ustatkować. Miłe były mi te marzenia. Dzięki nim jak gdyby pokochałam P. słowem, kochając swoje marzenia uczyniłam P. ich dodatkiem.
Zakochać się i iść dalej było nietrudno, zresztą nigdy nie stałam w miejscu, lecz zawsze bez namysłu szłam naprzód. Teraz, odkąd wyszłam za mąż, należałoby wszystkie swoje dawne marzenia uznać za głupie, wyrzec się ich, a ja nie potrafię. Cała jego (męża) przeszłość jest dla mnie tak okropna, że wątpię, czy kiedykolwiek się z nią pogodzę. Chyba że będę miała inne cele w życiu – dzieci, których tak pragnę, aby mieć całą przyszłość, abym mogła w swoich dzieciach widzieć tę czystość bez przeszłości, bez ohydy, bez wszystkiego, co teraz tak boli u męża. On nie rozumie, że jego przeszłość – to całe życie z tysiącami różnych uczuć, dobrych i złych, które nie mogą już do mnie należeć, tak jak nie będzie do mnie należeć jego młodość, Bóg wie dla kogo i czego roztrwoniona. Nie rozumie także tego, że ja oddaję mu wszystko; że we mnie nic jeszcze nie jest roztrwonione, że nie należało do niego tylko moje
dzieciństwo. Nie, nawet i ono do niego należało. Najlepsze moje wspomnienia – to dziecinne, pierwsze uczucie dla niego, które zniszczono nie z mojej winy. Dlaczego? Czyżby było niedobre? On roztrwonił swoje życie, swoje siły i, mając za sobą tyle złego, dopiero doszedł do tego uczucia; dlatego mu się ono wydaje tak silne, tak dobre, bo dawno już minął ten czas, kiedy od razu mógł wejść na tę dobrą drogę, tak jak ja teraz weszłam. Ja też mam poza sobą niedobre rzeczy, ale nie tyle. Bawi go, kiedy mnie dręczy, kiedy widzi, że płaczę, a to dlatego, że mi nie wierzy. Chciałby, żebym i ja miała za sobą takie życie, takie niedobre doświadczenia jak on, po to, żebym lepiej zrozumiała, co jest dobre. Złości się instynktownie dlatego, że szczęście łatwo mi przyszło, że wzięłam je nie myśląc, nie cierpiąc.
Ale nie będę płakała przez ambicję. Nie chcę, żeby widział, jak się męczę; niech myśli, że mi jest zawsze łatwo. Wczoraj, u dziadka, umyślnie zeszłam z góry, by go zobaczyć, a kiedy go zobaczyłam, ogarnęło mnie jakieś szczególne uczucie siły i miłości. Bardzo go kochałam w owej chwili, chciałam do niego podejść, ale mi się wydawało, że jeżeli go dotknę, to przestanie mi już być tak dobrze, że będzie to świętokradztwem. Ale nigdy nie dam poznać i nie mogę dać poznać po sobie tego, co się dzieje we mnie. Mam tyle głupiej ambicji, że gdy tylko dojrzę choćby najmniejszy brak zaufania lub zrozumienia, od razu wszystko przepadło. Jestem wściekła. Co on ze mną wyprawia; stopniowo zamknę się w sobie i z kolei ja zacznę mu życie zatruwać. Jakże mi go żal w tych momentach, gdy mi nie wierzy, ma łzy w oczach i tak łagodnie, lecz smutnie spogląda. W takich chwilach byłabym zdolna udusić go z miłości, a jednak wciąż prześladuje mnie myśl: nie w i e r z y, n i e w i e r z y. Dziś nagle poczułam, że coraz bardziej zaczynamy iść własnymi drogami; że ja będę tworzyć sobie swój własny smutny świat, a on swój własny – nieufny, praktyczny. I rzeczywiście nasze stosunki wydały mi się trywialne. Zaczęłam nie ufać jego miłości. Gdy mnie całuje, myślę sobie: nie pierwszy raz jest zakochany. Tak boli, tak żal swojego uczucia, którym on się nie zadowala, a które jest mi tak drogie, bo jest pierwsze i ostatnie. Dawniej się też kochałam, ale tylko w wyobraźni, a on się kochał w kobietach: żywych, ładnych, o rysach charakteru, twarzy, duszy, które mu się podobały, które podziwiał tak, jak mnie teraz podziwia. Zaczęło się wprawdzie nie ode mnie, ale od jego przeszłości. Cóż mam robić, nie mogę wybaczyć Bogu, że tak urządził, iż wszyscy się muszą w y s z a l e ć, zanim się ustatkują. I cóż mam na to poradzić, jeżeli się martwię, jeżeli mnie boli, że mój mąż należy do tej ogólnej kategorii. A on w dodatku jeszcze myśli, że go nie kocham; cóż by mnie obchodziło, gdybym go nie kochała, kto i co zajmowało go przedtem, teraz lub będzie kiedyś w przyszłości zajmować. Źle, sytuacja bez wyjścia; jak udowodnić swoją miłość człowiekowi, który ożenił się z tym przekonaniem, że: ja inaczej nie mogę, a ona mnie nie kocha. A przecież nie ma teraz w moim życiu ani chwilki, żebym tęskniła do czegoś w przeszłości, żeby mi czegoś było żal; nie ma chwili, żebym go nie tylko nie kochała, lecz nawet mogła pomyśleć o takiej możliwości, że przestanę go kochać. Czy to możliwe, żeby się cieszył, kiedy płaczę i zaczynam mocniej odczuwać, że w naszych stosunkach jest coś bardzo skomplikowanego, co nas stopniowo zupełnie rozdzieli pod względem duchowym. Dla niego jest to zabawką, mnie chodzi o życie. Ale to nietrwała zabawka, jak popsuje – sam będzie płakał. Nie mogę znieść tego, że będzie mnie po trochu zadręczał. Jest przecież taki miły, kochany. Oburza go wszystko co złe, nie może tego znieść. Dawniej też kochałam dobro, całą duszą się nim zachwycałam, a teraz to jakoś ucichło, ledwie się robi wesoło, zaraz on mnie gasi.

**** On budzi we mnie wstręt tym swoim ludem. Czuję, że albo ja, to jest ja, tymczasem przedstawicielka rodziny, albo lud i gorąca miłość L. do niego. To egoizm, ale trudno. Żyję dla niego i nim, chcę tego samego, bo inaczej mi tu ciasno i duszno. Dzisiaj uciekłam, bo do wszystkiego i do wszystkich poczułam wstręt. Do ciotuni, do studentów, do N. P., do ścian, do życia. Omal że się nie śmiałam w głos z radości, kiedy się po kryjomu wymknęłam. L. nie był mi wstrętny, ale nagle poczułam, że każde z nas jest gdzie indziej, to jest, że jego lud nie może pochłaniać mnie c a ł e j, tak jak jego, a ja nie mogę pochłaniać jego c a ł e g o tak, jak pochłania mnie on. To bardzo proste. A jeżeli go nie pochłaniam, jeżeli jestem lalką, jeżeli jestem tylko ż o n ą, a nie c z ł o w i e k i e m, to tak żyć nie mogę i nie chcę. Oczywiście jestem próżniaczka, ale nie jestem taka z natury, tylko jeszcze nie wiem, nie przekonałam się, w czym i gdzie jest właściwa praca.
On niecierpliwi się i złości. Bóg z nim, jest mi dziś tak dobrze i lekko, bo jestem dziś niezależna, a on był ponury, ale dzięki Bogu mnie nie zaczepiał. Wiem, że to bogata natura, ma w sobie tyle różnorodnych sił, jest poetyczny, mądry, lecz złości mnie, że to wszystko pochłania go w ponury sposób. Czasem strasznie chciałabym się wyzwolić spod jego trochę uciążliwego wpływu, nie troszczyć się o niego, ale nie mogę. Dlatego wpływ ten uciążliwy, bo myślę jego myślami, patrzę jego oczami; robię wysiłki, nie stanę się nim, a zatracę siebie.
Nie jestem już ta sama co dawniej i jest mi teraz trudniej.

*** Zaświeciłam dwie świece, siadłam przy stole i zrobiło mi się wesoło. Jestem małoduszna, pusta. Dzisiaj czuję się rozleniwiona, wesoła. Wszystko mnie śmieszy, z niczego nic sobie nie robię. Mam ochotę kokietować kogoś, niechby nawet Aloszę Garnka, i złościć się choćby na krzesło lub na cośkolwiek.
Przez cztery godziny z rzędu grałam w karty z ciotunią; on się złościł, lecz mnie było wszystko jedno […] W tej chwili miałabym chętkę na bal lub na coś wesołego. Potem będę zła na siebie, ale nie mogę tego nastroju zmienić. Irytuje mnie to, że Lowa nie jest bardzo zajęty a nawet zupełnie nie czuje ani nie rozumie, że go tak bardzo kocham. I dlatego miałabym ochotę coś mu zrobić. Jest stary i zbyt skupiony. Ja zaś dziś tak bardzo odczuwam swą młodość, tak bardzo potrzebuję jakiegoś szaleństwa! Zamiast kłaść się spać, chciałabym fikać koziołki. Ale z kim?

*** Mamy nowego administratora z żoną. Jest młoda, ładna, n i h i l i s t k a. Prowadzi z Lową długie, ożywione rozmowy o literaturze, poglądach, w ogóle rozmowy długie i niewłaściwe, męczące dla mnie, a pochlebne dla niej.
Sam perorował, że do małżeństwa, do i n t i m i t é, nie należy wprowadzać obcej, zwłaszcza ładnej i młodej osoby, a sam się na to nabiera. Oczywiście nie daję poznać po sobie, że mi przykro, ale teraz w moim życiu nie ma już ani jednej spokojnej chwili. Od urodzenia Iluszy mieszkamy w osobnych pokojach, a tak być nie powinno, bo gdybyśmy byli razem, nie wytrzymałabym i tego samego wieczora wygarnęłabym mu wszystko, co we mnie wezbrało; ale teraz nie pójdę do niego i on też nie. Dzięki dzieciom jestem bardzo szczęśliwa; tyle mi dają radości, że doznawszy tego, byłoby grzechem pragnąć jeszcze większego szczęścia. Tyle uciechy daje mi miłość do nich. Szkoda tylko, że Lowoczka nie pamięta o swoich własnych zasadach. Po co dziś mówił, że mąż wzdraga się robić przykrości żonie, jeżeli ona jest bez skazy. Jak gdyby nieszczęście było dopiero wtedy, gdy mąż już co złego u c z y n i ł! Takie samo nieszczęście bywa wtedy, gdy mąż choć na chwilę w głębi duszy zwątpi o swojej miłości do żony.
Niepotrzebnie Lowoczka tak gorąco rozprawia z M[arią] I[wanowną]. Dochodzi pierwsza w nocy, nie mogę spać. Jakbym miała niedobre przeczucie, że ta administratorowa-nihilistka będzie moją bête norie.

Dziś Lowa był w tamtym domu pod jakimś pretekstem. Maria Iwanowa mi to powiedziała, i w dodatku rozmawiał z nią pod jej balkonem. Po co było chodzić do tamtego domu w czasie deszczu? Ona mu się podoba, to oczywiste, i to mnie doprowadza do szału. Życzę jej wszelkiego możliwego zła, a mimo to, sama nie wiem czemu, jestem dla niej szczególnie uprzejma.

*** Tak często zostaję sama ze swymi myślami, że mimo woli zjawia się potrzeba pisania pamiętnika. Czasem mi ciężko, ale dziś bardzo mi miło być sam na sam z własnymi myślami, nikomu o nich nie mówiąc. Czegóż tam nie ma w tej głowie! Wczoraj Lowoczka mówił, że czuje się młody. – Dobrze to rozumiem, bo jestem teraz zdrowa, nie w ciąży. W tym stanie bywam tak często, że aż strach ogarnia. Mówił, że to poczucie młodości oznacza: „ja wszystko mogę”. A j a w s z y s t k o c h c ę i m o g ę. Lecz gdy mija to uczucie i zjawiają się myśli, rozsądek – widzę, że nie ma czego chcieć i że ja nic nie mogę prócz niańczenia, jedzenia, spania, kochania męża i dzieci, co jest w gruncie rzeczy szczęściem, lecz zawsze mnie przyprawia o smutek, tak jak wczoraj, więc zaczynam płakać. Piszę z radosnym uczuciem, że tego nikt nie przeczyta; dlatego dziś jestem szczera i nie piszę dla Lowoczki. Znów wyjechał, rzadko teraz ze mną przebywa. Ale gdy jestem m ł o d a, wolę to nawet… Duniasza twierdzi, że „hrabia się postarzał”. Czy to prawda? Nigdy teraz nie bywa wesół, często go irytuję, pisanie go zajmuje, ale nie cieszy. Czy już nigdy nie będzie się cieszył? Mówi o przeprowadzeniu się do Moskwy na przyszłą zimę. Pewnie mu tam będzie weselej, będę się starała, żebyśmy tam mieszkali. Nigdy mu się wprawdzie nie przyznawałam, że nawet wobec męża, Lowoczki, też można mimo woli udawać, żeby się nie pokazać w złym świetle. Nie przyznawałam się, że jestem drobiazgowo próżna, a nawet zawistna. W Moskwie będzie mi wstyd, jeżeli nie będę miała karety, koni, lokaja w liberii, eleganckiego mieszkania, w ogóle wszystkiego. Lowoczka jest zadziwiający, wszystko mu jest obojętne. To wielka mądrość, a nawet cnota.
Moje największe szczęście – to dzieci. Kiedy jestem sama, zaczynam czuć wstręt do siebie, lecz dzieci budzą we mnie najrozmaitsze dodatnie uczucia. Wczoraj modliłam się będąc z Tanią, a przecież ostatnio zapomniałam zupełnie, jak i po co się modlić. Przy dzieciach nie jestem już m ł o d a, czuję się spokojna i zadowolona.

*** Wspominam z wielką radością dzień 17 września z muzyką w czasie obiadu, która mnie tak bardzo zadziwiła i ucieszyła; w dodatku miły, czuły wyraz twarzy Lowoczki, ów wieczór na tarasie przy świetle latarń i ogarków, młode, ruchliwe postacie panien w muślinowych białych sukniach, małego, dobrodusznego Kołokolcewa, lecz przede wszystkim wszędzie i ponad wszystkim ożywioną, kochaną twarz Lowoczki, który się bardzo starał i udawało mu się to, aby nam wszystkim było wesoło. Sama się dziwiłam, że ja – taka poważna i stateczna – tańczyłam z takim zapałem. Pogoda była prześliczna, wszyscy czuliśmy się bardzo dobrze. […]
Chyba nie może być większej spójni duchowej niż między nami. Jesteśmy strasznie szczęśliwi pod każdym względem: naszych stosunków osobistych, dzieci i życia w ogóle. Teraz, kiedy go nie ma, szczególnie zżyłam się z dziećmi, ale są przecież takie małe: teraz jedzą, potem śpią, potem znów jedzą, wieczorem znów śpią. Wszelkie ich przejawy duchowe chciwie chwytam i upajam się nimi. Ostatnio, a dziś też, przez cały czas przepisuję (bez uprzedniego czytania) powieść Lowy. Sprawia mi to ogromną przyjemność. Przeżywam w duchu cały świat wrażeń i myśli… Nic tak na mnie nie działa, jak jego myśli, jego talent. I to od niedawna. Czy się sama zmieniłam, czy też powieść rzeczywiście jest bardzo dobra – nie wiem. Piszę bardzo szybko i dlatego śledzę tę powieść dostatecznie szybko, żeby nie tracić wątku, a jednocześnie dostatecznie wolno, żeby przemyśleć, odczuć i rozważyć każdą jego myśl. Często rozmawiam z nim o niej, a on z jakichś powodów (co wzbija mnie w dumę) bardzo mi wierzy i słucha moich sądów.

*** 9 listopada o 9. rano umarł mój mały Pietiuszka na chorobę gardła. Chorował dwie doby, zmarł cichutko. Karmiłam go rok i dwa miesiące, żył od 13 czerwca 1872 roku. Był to zdrowy, pogodny, wesoły chłopczyk. Drogi mój, za bardzo go kochałam, więc teraz pustka, wczoraj go pochowano. Nie mogę skojarzyć go żywego z martwym, zarówno ten jak i tamten jest mi bliski, ale jakże odmienna jest tamta żywa, pogodna i kochająca istota od tej martwej,
spokojnej, poważnej i zimnej! Był do mnie bardzo przywiązany, czy żal mu było, że ja zostaję, a on musi mnie opuścić?

*** Wczoraj nie pisałam pamiętnika, zdenerwowałam się, bo Lowoczka pojechał z Sieriożą na polowanie, była mgła, zabłądzili, nie mogli odnaleźć drogi i wrócili dopiero o dziewiątej wieczór, co mnie bardzo zaniepokoiło. Zaszczuli trzy lisy i przywieźli jednego zająca. Dziś byłam na spacerze, odprowadziłam Lowoczkę na polowanie z chartami. Dziewczynki jeździły na osłach. Przyjechali nauczyciele, czytaliśmy na głos nieco nudny utwór, Lowoczka prawie nic nie pisze, jest zupełnie załamany na duchu. Szyłam dla Tani flanelowe reformy, znaczyłam czerwonym jedwabiem chustki Andriuszy. Uczyłam dzieci, sprzeczałam się z Lowoczką o francuski dla Sierioży, moim zdaniem należy uczyć dzieci literatury francuskiej, jego zdaniem – nie. Niania Andriuszy zrobiła Maszy dziurki w uszach na kolczyki. 20 lat temu szczęśliwa i młoda zaczęłam pisać tę księgę – całe dzieje mojej miłości do Lowoczki. Nie ma w niej prawie nic poza miłością. I oto teraz, po 20 latach, siedzę całą noc sama, czytam i opłakuję swoją miłość. Pierwszy raz w życiu Lowoczka uciekł ode mnie i nocował w gabinecie. Pokłóciliśmy się o jakieś głupstwo, wściekłam się na niego o to, że nie dba o dzieci, że nie pomaga mi opiekować się chorym Iluszą i szyć im kurtek. Ale nie chodzi o kurtki, chodzi o jego zobojętnienie wobec mnie i dzieci. Dziś głośno zawołał, że jego największym marzeniem jest odejść od rodziny. Nawet przed śmiercią będę pamiętać ten jego szczery okrzyk, co dosłownie przebił mi serce. Błagam Boga o śmierć, bez jego miłości życie jest dla mnie okropne, poczułam to wyraźnie wtedy, gdy ta miłość mnie opuściła. Nie mogę mu okazywać, jak bardzo go kocham – tak samo jak dawniej, przez całe 20 lat. Mnie to poniża, dla niego jest dokuczliwe. Jest przejęty chrześcijaństwem i myślami o doskonaleniu siebie. Jestem zazdrosna o niego.

Ilusza jest chory, leży w salonie z gorączką, ma tyfus; pilnuję, żeby mu dawać chininę w odstępach, które są bardzo krótkie i boję się pominąć. Dziś nie położę się spać w porzuconym przez męża łóżku. Boże, dopomóż mi! Chcę sobie odebrać życie, myśli mi się plączą. Bije czwarta. Umyśliłam sobie: jeżeli nie przyjdzie, to znaczy, że kocha inną. Nie przyszedł. Przedtem wiedziałam, jaki jest mój obowiązek, a teraz? Przyszedł, lecz pogodziliśmy się dopiero na drugi dzień. Oboje płakaliśmy, zobaczyłam z radością, że nie umarła ta miłość, którą opłakiwałam tej strasznej nocy. Nigdy nie zapomnę tego cudnego poranka, pogodnego i zimnego, z błyszczącą, srebrzystą rosą, kiedy po bezsennej nocy szłam leśną drogą do budki kąpielowej. Dawno nie widziałam tak triumfującego piękna natury. Długo siedziałam w lodowatej wodzie z myślą o tym, by się przeziębić i umrzeć. Ale się nie przeziębiłam, wróciłam do domu

*** Wszyscy w domu – zwłaszcza Lew Nikołajewicz, a za nim jak stado baranów wszystkie dzieci – narzucają mi rolę b i c z a. Zwaliwszy na mnie cały ciężar i odpowiedzialność za dzieci, gospodarstwo, wszystkie sprawy pieniężne, wychowanie, całe gospodarowanie i wszystkie interesy, korzystając z tego wszystkiego więcej niż ja sama, uzbrojeni w cnotę – przychodzą do mnie z urzędową i zimną, z góry narzuconą sobie, miną prosić o konie dla chłopa, o pieniądze, o mąkę itp. Nie zajmuję się gospodarką, brak mi na to zarówno czasu, jak umiejętności, nie mogę więc wydawać dyspozycji, bo nie wiem, czy są potrzebne konie w gospodarstwie w danej chwili; te urzędowe żądania z powodu nieznajomości sytuacji krępują mnie i gniewają. Jakże często chciałam i chcę rzucić wszystko, odejść z życia tak czy inaczej.
Mój Boże, jakże mam dość życia, walki, cierpienia. Jakże wielka jest nieświadoma złość najbliższych osób, jaki wielki egoizm. A więc dlaczego wszystko to robię? Nie wiem, myślę, że tak trzeba. To, czego chce (raczej mówi, że chce) mąż, tego spełnić nie mogę, o ile nie zerwę przedtem sama tych rodzinnych więzów materialnych i uczuciowych, które mnie pętają. I oto odejść – tak czy inaczej, z domu czy z życia; odejść od tego okrucieństwa, od tych żądań ponad siły – to jedno mnie prześladuje bez przerwy. Zaczęłam lubić ciemności. Gdy jest ciemno, robi mi się nagle wesoło. Przyzywam w wyobraźni wszystko, co kochałam w życiu, i otaczam się tymi widmami. Wczoraj wieczorem złapałam się na mówieniu na głos. Przelękłam się: może to początek choroby umysłowej? Miłe mi są teraz ciemności, widocznie więc miła mi teraz śmierć?
Dwa ostatnie miesiące – choroba Lwa Nikołajewicza – były dla mnie z jednej strony męczącym, lecz z drugiej szczęśliwym okresem. Dniem i nocą pielęgnowałam go, miałam takie szczęśliwe, niewątpliwe, jedyne zajęcie, które potrafię dobrze wykonywać – o s o b i s tą ofiarność wobec człowieka, którego się kocha. Im trudniej mi było, tym byłam szczęśliwsza. Teraz on już chodzi, jest prawie zdrów. Dał mi do zrozumienia, że nie jestem mu już potrzebna; i oto znów jestem odrzucona, jak niepotrzebna rzecz, od której oczekują i żądają – jak to zawsze było w życiu i rodzinie – tego nieokreślonego, przekraczającego siły wyrzeczenia się własności, przekonań, wykształcenia i dobrobytu dzieci; tego, czego spełnić nie jestem w stanie nie tylko ja – chociaż nie pozbawiona energii kobieta – lecz i tysiące ludzi, nawet przekonanych o słuszności tych poglądów.
Mieszkamy w Jasnej dłużej niż zwykle. Brak sił, żeby coś przedsięwziąć. Ale sumienie nie śpi i wyrzuca, że energii mniej. Trzeba niezłomnie iść drogą, którą uważa się za słuszną, więc idę siłą bezwładności. Znów jadę do Moskwy! Jednoczę rodzinę, prowadzę sprawy książkowe i zdobywam te właśnie pieniądze, których z udaną obojętnością i niechęcią do mnie, właśnie ode mnie, żąda na wszystkie strony Lew Nikołajewicz dla tych faworytów i nędzarzy, którzy nie są naprawdę w nędzy, ale są bezczelniejsi od innych i lepiej zrozumieli, w jaki sposób do niego podejść, żeby coś wyżebrać, jak: Konstanty, Hania, Aleksander Pietrowicz i inni. Dzieci, atakując mnie z powodu różnicy zdań z ojcem, żądają wszystkiego, czego tylko mogą… Odejść, odejść – tak lub inaczej odejdę. Nie mam ani dość sił, ani dostatecznej chęci do pracy, walki, ani cierpliwości. Tymczasem będę pisała swój pamiętnik. Będę cierpliwsza i bardziej milcząca, a całe zdenerwowanie będzie tutaj. […]
Chłopcy: Sierioża, Ilja i Lowa tajemniczo żyją w Moskwie; bardzo się o nich niepokoję. Mają jakiś dziwny stosunek do ludzkich i własnych słabostek i namiętności: że to wszystko jest naturalne i musi być, a jeżeli walczymy z tym i odnosimy zwycięstwo, to jesteśmy zuchy. A dlaczego słabostki m u s z ą być? To prawda, bywają i zwalczamy je, ale przecież nie co dzień, lecz raz w życiu; ta walka warta jest tego, by ją toczyć, choć często łamie i życie, i serce. Ale przecież nie walka z powodu „Strielny”, wina, kart itp. Ordynarnych i wstrętnych afektów.
Często zastanawiam się, dlaczego Lowoczka postawił mnie w sytuacji wiecznej winowajczyni bez winy? Bo chce, żebym nie żyła, lecz zawsze cierpiała patrząc na ubóstwo, choroby i nieszczęścia ludzi i żebym ich s z u k a ł a, jeżeli nie spotkam ich w życiu. Tego samego żąda od dzieci. Czy to jest potrzebne? Czy potrzeba, żeby zdrowy człowiek chodził stale po szpitalach, parzył na drgawki i cierpienia ludzi i słuchał tych jęków? Jeżeli spotykamy na drodze życia takiego chorego, należy litować się nad nim i pomóc mu, ale po co go szukać?

*** Przepisałam O życiu i śmierci i od razu przeczytałam uważnie. W napięciu szukałam czegoś nowego, znajdowałam celne zwroty, ładne porównania, ale myśl przewodnia jest wciąż ta sama – wyrzeczenie się życia materialnego, osobistego dla życia duchowego. Jedno jest dla mnie niemożliwe i niesprawiedliwe – to, że wyrzeczenie się życia osobistego powinno nastąpić w imię miłości do całego świata; ja natomiast myślę, że są obowiązki niewątpliwe, dane od Boga, i nikt nie ma prawa się ich wyrzec, a dla życia duchowego nie są one przeszkodą, lecz raczej pomocą. Na duszy smutno, ponuro. Ilja bardzo mnie martwi swym tajemniczym i niedobrym życiem. Próżniactwo, często kłamstwo, złe towarzystwo, a przede wszystkim brak jakiegokolwiek życia duchowego. Sierioża znów pojechał do Tuły, jutro jest posiedzenie w jego Włościańskim Banku. Tania i Lowa bez przerwy grają w winta. W stosunku do młodszych dzieci zupełnie straciłam umiejętność w y c h o w y w a n i a. Zawsze mi ich strasznie ż a l i obawiam się, że je rozpieszczam. Starczo boję się o nie i mam starczą czułość dla nich. Ale pragnienie wykształcenia ich – pozostało wciąż tak samo silne. Nie mam teraz w życiu żadnego oparcia, ale mam piękne chwile samotnej kontemplacji śmierci, a czasem wyraźne zrozumienie tego rozdwojenia świadomości materialnej i duchowej oraz pewności, że zarówno jedno, jak i drugie jest wieczne.
Lowoczka czasem wybiera się na wieś, ale ciągle zostaje. Ja zawsze milczę, uważam, że nie mam prawa go krępować. Bardzo się zmienił, patrzy na wszystko spokojnie i dobrodusznie, bierze udział w grze w winta, znów siada do fortepianu i nie rozpacza z powodu życia w mieście. Przyszedł list od Czertkowa.
Nie lubię go: jest niemądry, przebiegły, jednostronny i niedobry. Lew Nikołajewicz sprzyja mu, bo Czertkow go uwielbia. Natomiast działalność Czertkowa w zakresie lektury dla ludu, którą rozpoczął za namową Lwa Nikołajewicza, bardzo szanuję i nie mogę nie oddać mu w tym sprawiedliwości.

 
Wesprzyj nas